sobota, 14 marca 2015

18. Saturday - Part 2

Witam po dość długiej przerwie.
Gdy nie pisałam tyle się działo... o jejku. Koncert Gerarda (kolejkowanie od 8 rano, żeby zobaczyć tak ważną dla siebie osobę, jest warte odmarzniętego tyłka, serio)  i dużo innych fajnych rzeczy (jak również tych mniej fajnych) Nadal nie pozbierałam się po podróży do Warszawy. Z miejsca pozdrawiam wszystkich, którzy się tam ze mną widzieli - albo po prostu mnie widzieli i wiedzieli, że ja to ja :] 
nevermind
co do rozdziału
Tytuł trochę nie pasuje, ale skoro było part 1, to musi być też part 2 heh 

W końcu natchnęło mnie do pisania tego szitowego opowiadania 
Jeśli komuś się podoba, to super. Sama jestem dość zadowolona z tego rozdziału.  Mam nadzieję, że jest jakaś różnica od początku mojej pisaniny. I że to zmiana na lepsze, czy coś. 
No okej, bez zbędnego gadania !! Czytajcie i komentujcie - tak, komentarze są ważne 

freak xx


***

Wróciłem do domu okrężną drogą. Dałem sobie czas. Przemyślałem każdą ewentualność. Ojciec był nieprzewidywalnym człowiekiem. Kto wie, jak zareaguje na moje przybycie?

 Zniosę wszystko. Teraz czuję, że będę potrafił to zrobić. Od momentu, w którym poznałem Gerarda, coś w moim życiu zmieniło się na lepsze. Po pierwsze, zyskałem przyjaciela. Zyskałem kochanka. Po drugie, byłem prawie szczęśliwy. To dobre określenie. Na ten moment idealne, bo przecież w każdej chwili wszystko może się zjebać.

Znajdowałem się już niedaleko domu. Od rozmyślań rozbolała mnie głowa. Złapałem palcami jednej dłoni za skronie i zmarszczyłem czoło w niezadowoleniu. Powinienem się odprężyć. Dalej, Frank. Wdech, wydech. Jesteś odważny. Jesteś człowiekiem bez strachu. Jesteś cholernym Daredevilem! Tyle, że ty nie oślepłeś na wskutek jakiegoś wypadku i nie posiadasz nadludzkich zdolności. Jedyne co ci się w tym momencie przyda, to ślepota. Oj, nie chcesz zobaczyć złości wymalowanej na twarzy swojego staruszka, młodzieńcze.

Zaśmiałem się.

Moje obawy były niedorzeczne. Robiłem z igły widły. Zawsze. Cholerny ze mnie paranoik.
Zarzuciłem torbę na drugie ramię. Po burzy wychodzi słonko, na niebie rozciąga się kolorowa tęcza i wszystko jest takie piękne! Nie dla mnie. Dziś upał dawał mi się we znaki. Ból po pierwszym stosunku wrócił ze zdwojoną siłą i ledwo co stawiałem kroki na rozgrzanym betonie. Żadnych kałuż, wszystkie wyparowały. Nie mam pojęcia jakim cudem. Zmienność pogody w tym mieście zawsze mnie zadziwiała.

Do tego ciężar, przerzucany co jakiś czas z ramienia na ramię. Moja kondycja jest kiepska i takie wędrówki mi nie służą. Wiem o tym, jednak taka opcja była odpowiednia dla moich przemyśleń, a miałem ich sporo. W ogóle, za dużo myślę. Gdybym raz odpuścił, nic by się przecież nie stało.

Dotarłem na swoją ulicę i chwilę później stąpałem już po zarośniętym trawniku przed domem. Rzuciłem torbę przed drzwiami i siadłem na wycieraczce. Zerknąłem przed siebie. Nie dostrzegłem żywej duszy, nawet samochodów. Nie usłyszałem żadnych dźwięków z wyjątkiem tych, wydawanych przez naturę. Na podjeździe nie było auta. Ojciec pojechał do pracy.

Wejdę do środka. Jeszcze chwilka – pomyślałem przygryzając wargę. Zimny, znajomy w smaku metal zagruchotał między moimi zębami. Puściłem przedmiot i westchnąłem. Gerard. Oczywiście, gdy tylko poczułem kolczyk moje myśli powędrowały ku jego osobie. Kurwa. Mam nadzieję, że wszystko z nim okay. Jeśli nie pozagryzali się z bratem, spotkam się z moim chłopakiem w sobotę.
Z tą myślą wstałem i uśmiechając się otworzyłem drzwi. We wnętrzu panowała martwa cisza. Zauważyłem trzy pary damskich butów pod wieszakami na kurtki, co znaczy, że mama nigdzie nie wyszła. Nie wiedziałem, co powinienem w tym momencie zrobić. Krzyknąć, że wróciłem? Nie. Głupi pomysł. Nie mogłem jednak zamknąć się w swoim pokoju, bez uprzedzenia kogokolwiek o moim przybyciu.

Kurwa, kurwa, kurwa.

Radio.

Ktoś włączył cholerne radio.

Przeszedłem przez korytarz trzymając się prawej strony i zajrzałem do salonu. Mama leżała na kanapie. Nie wyglądała najlepiej. Jej ciemne włosy były nieumyte, a widoczna dla mnie część twarzy blada i pozbawiona grama pudru. Zerknąłem na stolik. Koło pustej szklanki leżał pasek tabletek. Chyba nasenne. Wśród bałaganu utworzonego z książek telefonicznych i gazet, leżała nadgryziona kanapka i zużyte chusteczki.

Wstrzymałem oddech. Poczułem nagły, ostry ból w klatce piersiowej. Jeśli mama nie była chora, musiała być jakaś inna przyczyna jej kiepskiego stanu. Co, jeśli szukała mnie? Co, jeśli zarwała noc wydzwaniając do wszystkich moich znajomych? Nie mogła jeść? Płakała?
Jestem winien jej cierpienia.

-Mamo? – szepnąłem zbliżając się do kanapy.  Nagle, kobieta otworzyła oczy i chwilę później już siedziała. Cofnąłem się o krok. Po serii zawrotów głowy spowodowanych szybką zmianą pozycji, stanęła na nogach i ruszyła w moim kierunku.

Wbiłem wzrok w ziemię, kiedy niespodziewanie zostałem otoczony ramionami matki. Rozpłakała się, trzymając mnie w objęciach. Jej ciepła dłoń, mocno przylegała do moich pleców.

-Przepraszam… -szepnąłem w jej ramię. Byłem od niej trochę niższy i w tym momencie zmuszony, by zaprzestać oddychania. Nie miałem serca informować jej o braku dostępu tlenu do moich ust czy nosa. Byłem szczęśliwy, że pozbawiłem ją zmartwienia, jakim niewątpliwie była moja ucieczka. Czułem równocześnie winę, bo doprowadziłem do tej całej sytuacji. Miałem ochotę sam się rozpłakać, ale musiałem być silny.

Po chwili matka puściła mnie pozostawiając jedynie dłonie, które w tym momencie spoczywały na moim ramionach.

-Myślałam, że cię znaleźli – załkała.
-Kto mnie znalazł? O czym ty mówisz? – moje ciało przeszedł dreszcz.
-Gdy ojciec wyjechał, pod dom podjechało sportowe auto. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. – podałem rodzicielce opakowanie chusteczek które odnalazłem wzrokiem na regale.
-Pytali o ciebie. Zauważyłam, że jeden ma broń przy pasku.
-Broń?
-Frank, w coś ty się wpakował?! – jej ton zmienił się diametralnie. Radość minęła, nadeszła złość.
-Zaraz, chwila moment. Zacznij od początku. – usiadłem i spojrzałem na nią uważnie. –Czego chcieli ode mnie ci ludzie?
-Czarnoskóry twierdził, że macie niedokończone sprawy i nie wywiązałeś się z jakiejś umowy.

O nie.

-Drugi zaśmiał się  i dodał, że masz tydzień, bo inaczej wszyscy jesteśmy martwi.

Cholera.

-Frank, on nie żartował. Powiedz mi natychmiast, co masz wspólnego z organizacją?!
-Z  –przełknąłem ślinę. –organizacją?
-Mężczyzna twierdził, że jesteś jednym z nich. Chodzi o broń? To szajka przestępców? Rozprowadzacie narkotyki? – jej głos przepełniony był złością. Kręciła się wkoło, krzyżując ramiona na piersi i mierzyła mnie wzrokiem.

To gorsze niż wszystko czego się spodziewałem. Jestem teoretycznie martwy.
-Tata wyjechał? –zmieniłem temat.

-Pokłóciliśmy się. – mama westchnęła.
-Czy to przeze mnie? –zacząłem panikować. Całe moje ciało drżało ze strachu a żołądek zacisnął się w ciasny supeł.
-To teraz nie jest istotne. Musimy zadzwonić na policję.

-Nie! – wstałem i złapałem matkę za dłoń sięgającą po telefon. Handlowałem czymś nielegalnym, jeśli policja tu przyjedzie, to się o tym dowie, jeśli się o tym dowie, przymkną mnie, tym samym nie pozwalając na ochronę rodziny. Musiałem chronić swoją rodzinę. Musiałem wrócić do pracy dla organizacji.

-Andy – nagła myśl sprawiła, że złapałem za słuchawkę i ignorując krzyki matki pobiegłem do kuchni.
Wykręciłem jego numer ledwo trafiając w klawisze. Oparłem się o blat i zamknąłem powieki. Jeden sygnał, drugi, trzeci.
-Halo? – Zaspany głos zakończył moje oczekiwanie. Odetchnąłem z ulgą i otworzyłem powieki. Mama stała w wejściu. Wyglądała już na mniej wściekłą, ale chyba nadal miała do mnie żal. Nie dziwię się. Jej syn okazał się być kryminalistą.

-Wszystko dobrze? –zapytałem kilka sekund później.
-A u ciebie?! –chłopak wrzasnął –Byłem wczoraj po towar i usłyszałem jak Dave wspomina coś o tobie Conorowi. Nie pojawiłeś się. To było podejrzane. Zapytali mnie o co biega, a ja tylko wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że odszedłeś. – Andy się zaśmiał.
-Jaka była ich reakcja?
-No wiesz…
-Andy.
Spojrzałem na postać matki wsłuchującej się w każde moje słowo. Stanąłem przodem do okna, z dala od jej wzroku i ściszyłem ton.
-Mówili, że możemy odejść kiedy chcemy, prawda?! – spytałem zrozpaczony.
-Oni mówią różne rzeczy… -usłyszałem coś jak otwieranie zamka w drzwiach. Po chwili w słuchawce rozległ się nieznośny szum.

Połączenie zerwane.

Świetnie.

Wypuściłem z płuc powietrze, które wstrzymywałem nieświadomie od zakończenia rozmowy telefonicznej. W tym momencie każdy dźwięk jaki dotąd ignorowałem, trafił do ośrodka słuchu i przywrócił mnie tym do życia. Nie zmieniając pozycji, czy nawet kąta nachylenia głowy wyjrzałem przez okno. Słońce dalej nieźle przygrzewało. Jakiś chłopiec szedł środkiem ulicy ciągnąc za sobą wielkiego psa. Oboje byli pokryci strzępkami roślin. Zdaję się, że bydle nieznanej mi rasy wywróciło gówniarza i pociągnęło go przez niewielki odcinek trawnika. Przed domem Lettermanów pojawił się wóz ekipy sprzątającej. Wysoki, postawny mężczyzna wyskoczył zza kierownicy, splunął w bok i zajął się wyładowywaniem sprzętu z bagażnika furgonetki. Kolejna dzika impreza u Cody’ego i Milesa. Ehh.  Nie znoszę typów. Jedyne co im w głowach to chlanie i obłapianie licealistek chętnie pojawiających się na tego typu schadzkach, mających je zapewne za jakiś młodzieńczy rytuał. Jeśli raz nie wylądowałaś w łóżku z obleśnym burakiem z mat-fizu, nie wiesz czym jest prawdziwe życie, dziewczyno.

Gdzieś w całym tym  bałaganie, gonitwie codziennego życia, jestem ja. Frank Iero. Pracownik sklepu muzycznego na rogu Burton St, wagarowicz, domniemany ćpun, choć w rzeczywistości zbawca i bohater tejże grupy. Do tego wszystkiego jeszcze gej! Jego chłopak, Gerard, odebrał mu zeszłej nocy dziewictwo a teraz, kiedy młody Iero jest już w domu, dowiaduje się, że organizacja przestępcza dla której pracuje, chce dla przykładu pozbyć się jego rodziny! Bądź co bądź, chłopak nie ma lekkiego życia. Ale czy nie on sam zgotował sobie taki los?

Odwróciłem się na pięcie powodując, że podłoże pod moimi stopami zasyczało niczym konające zwierzę. Tak, dokładnie. Poczułem się, jakbym deptał wiewiórkę.

Matka nadal stała w wejściu, opierając się o framugę. Cienie pod jej wyrażającymi ogromny smutek oczami, nieświeże włosy, które zdążyła już lekko przeczesać swoimi długimi palcami i grymas na ustach, którego znaczenia nie potrafiłem odczytać. Ni to złość, ni to smutek. Może ukrywało się w nim poczucie winy? Miała o co się obwiniać, nieprawdaż? Jej syn stoczył się niemal na same dno, ciągnąc za sobą najbliższych. Chciałem przełknąć ślinę lecz w gardle stanęła mi wielka gula. Ruszyłem przed siebie unikając wzroku matki i gdy mijałem ją w przejściu, będąc w odległości nie większej niż metr odskoczyłem bojąc się jej dotyku. Nie chciałem, by cały ten ból znalazł się we mnie. Wierzyłem w to, że za pomocą dłoni go na mnie przeleje.

Może i jestem cholernym egoistą, ale muszę pozostać tym silnym, muszę być czujny i myśleć logicznie, muszę znaleźć wyjście z tej chorej sytuacji.
-Frank…

Zerknąłem przez ramię.

-Przepraszam.. – wyłkałem głosem niepodobnym do swojego.
Złapałem za pasek swojej torby i pociągnąłem ją, przewracając oparte o ścianę parasole, które upadły na zatęchłe deski z miękkim hukiem.

Walić to.

Niezdarnie wdrapałem się po schodach i resztkami sił zdjąłem z siebie wczorajsze ubrania. Nie dbając o higienę, sięgnąłem po świeże jeansy i włożyłem je na majtki (wydaje mi się, że czyste) które znalazłem gdzieś na podłodze.

Zmieniając garderobę, starałem się zmienić również nastawienie. Starłem kropelki potu zbierające się przy skroniach i wykonałem kilka głębokich wdechów. W moim wnętrzu odbywała się bardzo głośna, huczna zabawa. Głosy odbijające się echem o czaszkę, przyspieszające coraz to bardziej w niezrozumiałym bełkocie, zaczęły przyprawiać mnie o mdłości. Równocześnie czułem też spokój. Zewsząd otaczała mnie cisza. Drobinki kurzu unosiły się jakby zamknięte w klatce, jaką utworzyły dla nich stróżki słonecznego światła, wpadające do pomieszczenia przez na wpół zasłonięte żaluzje.
 Ciśnienie świszczące w moich uszach i strach wypełniający całe ciało – nie mogłem tego pominąć, choćbym bardzo chciał. Musiałem to z siebie wyrzucić, natychmiast, zanim eksploduję.

Przeczołgałem się do biurka, złapałem za kosz na papiery i zwymiotowałem.

Powinienem poczuć się wyzwolony od wszelkich zmartwień, czyż nie? Może uzyskam taki efekt, gdy wypłuczę z ust ohydny smak wymiocin. Przydałoby się również umyć podłogę. Ścianki kosza na śmierci do którego zwymiotowałem, były zrobione z metalowej siatki toteż jakaś część ‘moich zmartwień’ wypłynęła na i tak już brudny, nieodkurzany od tygodnia dywan.

Posprzątałem bałagan i wpuściłem do pokoju odrobinę świeżego powietrza. Nie mogąc pozbyć się okropnego zapachu, sięgnąłem po dezodorant mamy i spryskałem cały dywan.

Od momentu w którym znalazłem się na piętrze, czekałem, aż rodzicielka przyjdzie tu za mną. Ale nie przyszła, nie wykrzykiwała mojego imienia, nie zapukała do moich drzwi. Znam ją na tyle, by wiedzieć, że jest wykończona psychicznie. Chyba tylko raz widziałem ją w podobnym stanie, ale nie rozumiałem wtedy jej zachowania. Była późna jesień, kilka tygodni wcześniej zmarł dziadek – ojciec mojego ojca. Jako że z tej strony nie mieliśmy rodziny, a jeśli już, to najbliższa mieszkała w Kalifornii, pogrzebem zajęła się mama. Mój kochany tatuś, który powinien być w tym momencie wsparciem dla swojej żony, zaczął coraz częściej zaglądać do kieliszka. Po całej uroczystości, tak mu już zostało. Mama codziennie zajmowała się mną, równocześnie doprowadzając do porządku ojca. Przynosiła mu tabletki i wodę, przykrywała kocem, podawała kolejne flaszki nie chcąc słuchać jego wrzasków. Aż w końcu powiedziała – dość. Pamiętam, że tata zniknął na kilka tygodni, a kiedy wrócił, był jak nowy człowiek. Teraz już wiem, że udał się na odwyk.

Ojciec nie dał sobie rady z problemami, złamał się, był słaby. Nie mogę popełnić tego samego błędu, nie mogę zawieźć mamy. Tak naprawdę nie znam przyczyny jego wyjazdu, ale obawiam się, że to ja nią jestem. Moja ucieczka z obiadu u cioci Meredith. Przysporzyłem rodzinie problemów nie tylko swoim szczeniackim zachowaniem, wplątałem ich w swoje własne spory z organizacją. Naraziłem na coś o wiele gorszego niż alkoholizm czy depresja. Jestem za to odpowiedzialny i jeśli nie będę świadomy całej sytuacji i wystarczająco twardy, ktoś może zginąć.

Usiadłem przy biurku i wyrwałem kartkę z jakiegoś zeszytu. Przygryzałem wargę do krwi, spisując wszystko, co powinienem w tym momencie zrobić. Nie mogłem pominąć żadnego punktu. To sprawa życia i śmierci.

W całym tym spisie uwzględniłem Gerarda. Nie mogłem pominąć kogoś tak istotnego, nie. Dziś odbywa się pogrzeb jego babci, osoby, którą darzył ogromnym uczuciem, której zawdzięczał zapewne więcej, niż mi powiedział. Takich rzeczy nie da się czasem ująć w słowa. W sobotę, gdy się spotkamy, będę dla niego największym wsparciem i zrobię wszystko, by czuł się odrobinę lepiej.
Muszę naprawić swoje błędy. Sprawić, że moja rodzina będzie na powrót bezpieczna. Jeśli dokonam tego, zapewnię bezpieczeństwo również jemu. Kto wie, co zrobiliby ci ludzie, gdyby dowiedzieli się ile Way dla mnie znaczy. Zawsze mógłby być kolejnym przykładem na to, że im się nie odmawia.
Zapisałem punkty, według których zamierzam się kierować. Gdybym nagle stracił zdrowy rozsądek, zawsze będę mieć je pod ręką.

-Iero, debilu. Jesteś kurwa idiotą, wiesz? –wymamrotałem do siebie dzierżąc w rękach listę. –Żyjesz kurwa w karykaturalnej, pedalskiej wersji agentów NCIS. –zaśmiałem się cicho. Chyba już zaczynam wariować.

Pozostałem w swoim pokoju, aż do pory obiadu. Nie wiem, czy mama zamierzała coś ugotować. To nie jest istotne. Najwyżej zrobię sobie kanapki.

Zszedłem na dół, do łazienki i chlusnąłem sobie wodą w twarz. Rozczesałem plączące się kłaki na głowie i wygładziłem materiał koszulki, by wyglądać w miarę elegancko. Usiadłem na muszli klozetowej i przeanalizowałem wszystko, co zamierzałem powiedzieć mamie. Musiałem ją jakoś uspokoić i odwrócić uwagę od tego, że jej życie było niewątpliwie zagrożone. Nie wiem, czy to dobry plan, ale nie widzę innego rozwiązania.

Gdy wszedłem do salonu, wszystko wyglądało zupełnie tak, jak wtedy gdy byłem tu poprzednim razem. Mama leżała skulona na kanapie, najwyraźniej pogrążona w lekkim śnie.
-Mamo, musimy porozmawiać. – szepnąłem siadając w fotelu. Gdy zaczęła coś mruczeć, próbując się rozbudzić, spiąłem wszystkie mięśnie w zniecierpliwieniu.
-Tak, synku?
-Dlaczego jesteś taka spokojna? –zapytałem zaniepokojony.
-Leki nasenne. Kiedyś zrozumiesz, choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. – kobieta zmusiła się do siadu, po czym przykryła ramiona kocem.
-Mamo…

Westchnęła.

-Ufam ci, Frankie. I… oczywiście, że jestem zdenerwowana! Co żeś ty nawywijał… w głowie mi się to nie mieści. – jej głos był zachrypnięty i cholernie monotonny. Rzeczywiście, musiała być pod wpływem silnych leków.
-Może zrobię ci herbaty? – zapytałem, od razu podnosząc się z miejsca.
-Dziękuję synku.

Po kilku minutach wróciłem z kubkiem gorącego napoju. Dałem jej tym czas na rozbudzenie. Koniecznym było, żeby rozumiała każde moje słowo.

-O czym chciałeś porozmawiać?
-Więc… - odwróciłem się uprzednio podając jej kubek i usiadłem na wygrzanym fotelu. –Załatwię sprawę z tą całą organizacją i nie musisz się niczym martwić, poważnie.
-Jak? Synku, ci ludzie brzmieli poważnie, nie sądzę, żebyś był w stanie ich przekonać.
-Wyjaśnię ci coś. Tak, robiłem złe rzeczy i tak, możesz się o to gniewać. Ale póki czegoś nie wymyślę, będę musiał do tego wrócić.
-Do czego dokładnie? – ton jej głosu wyraźnie wskazywał na to, że się ożywiła. Znów brzmiała jak moja mama, a nie jak człowiek na łożu śmierci.
-Dostarczałem różne substancje… nielegalne substancje do ludzi którzy je sprzedawali.
-Narkotyki? Wiedziałam…
-Nie wiem jak to się dokładnie nazywa, mają oznaczenia na paczkach i tym kieruję się w rozsyłce. – westchnąłem. –Skończyłem z tym i dlatego nam grozili.
-Czyli wszystko wygląda mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałam. – kobieta założyła nogę na nogę i odstawiła kubek na stolik. –Wiesz, że kiedyś cię za to zamkną? Czy wychowałam kryminalistę? Czy zasłużyłam sobie na to, by widywać swojego syna raz na kilka tygodni w jego więziennym uniformie?
-Nie mamo…
-Nie dawałam ci kieszonkowego? Miałeś za mało? –krzyknęła.
-Nie..
-Więc dlaczego do kurwy nędzy się w to wszystko wplątywałeś?!
-Wpadłem w złe towarzystwo i.. tak jakoś…
-Myślałeś o nas, gdy łaziłeś z tymi paczkami po mieście i dawałeś je jakimś podejrzanym typom?!
-Nie ale..
-Wiedziałeś, że może dojść do takiej sytuacji?!
-Tak.

Uderzyła dłońmi w kolana dając upust frustracji.

-Świetnie…

Łzy napłynęły do moich oczu. Nie chciałem, żeby miała mnie za śmiecia. Nie pójdę do więzienia, nie zostawię jej!

-Więc nie masz już syna, tak? –zapytałem znając już doskonale odpowiedź.
-Nie, Frankie. Mam syna. Mam bardzo mądrego, cwanego syna który niewiarygodnie dobrze kłamie! I oczywiście, że cię kocham. Nie mogłabym przestać. Sęk w tym, że okropnie mnie zawiodłeś, synku.

W ekspresowym tempie znalazłem się na kanapie, tuż obok niej.

-Przepraszam za wszystkie kłamstwa.
-Co się stało, to się nie odstanie. –kobieta złapała moją dłoń i schowała ją w swoich, wypielęgnowanych, ze starannie zrobionym manicurem.
-Czy mogę zrobić coś, żebyś mi zaufała? Powiedzieć coś prawdziwego?
-Zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o własnym dziecku, wiesz? –kobieta westchnęła olewając zupełnie moje błagalne prośby.
-Jestem gejem.

Jej spojrzenie natychmiast przeniosło się z dłoni, na moją twarz.

-Teraz już coś wiesz. – uśmiechnąłem się smutno.

Wyrwałem dłoń z jej uścisku i wstałem.

-Zrozumiem, jeśli mnie nienawidzisz, ale przynajmniej coś o mnie wiesz. –cofnąłem się o krok. –Obiecuję, że już nigdy nie zobaczysz ludzi z organizacji i przysięgam, że będę lepszym synem.
-Frank…

Cofnąłem się tak daleko, że znalazłem się w przedpokoju.

-Obiecuję. – włożyłem na nogi tenisówki, nie odrywając wzroku od kanapy. Widziałem tylko, że rodzicielka ukryła twarz w dłoniach. Nie płakała. Zdaje się, że próbowała przetworzyć wszystkie informacje, jakie otrzymała. Ta ostatnia zajmie ją na tyle, że przestanie zamartwiać się organizacją. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Wybiegłem z domu i udałem się na przystanek. Słońce grzało mniej niż w południe, chłopiec znów wyszedł na spacer ze swoim psem a wóz ekipy sprzątającej zniknął sprzed domu Lettermanów.
Za jakiś czas, pięć przystanków i trzy rozmowy później, spotkam się twarzą w twarz z ludźmi, którzy zakłócają spokój mojej rodziny i wrócę w ich szeregi, żeby móc dalej ją chronić. Nazywam się Frank Iero i jestem cholernie popieprzonym nastolatkiem.