piątek, 26 grudnia 2014

Hesitant Alien - Part 2

Także ten tego... cześć. Dodaję kolejną część w środku nocy - bo mogę. A tak serio, to męczyłam się z tym jakiś czas, przerzucając me wypociny z jednego laptopa na drugi. Nie wiedziałam jak to wyświetlić, więc próbowałam ściągać worda a potem walnęłam facepalma, bo przecież jest jeszcze wordpad. Śmieję się z siebie, wy też możecie się ze mnie śmiać. Tak, to oficjalne pozwolenie. Rżyjcie z głupoty freaka, a potem czytajcie (i komentujcie)
peace


***


Człowiek kierowany dziwnym impulsem, niekontrolowaną potrzebą odkrycia czegoś nowego, mającego swe miejsce w lesie jaki naszkicowała jego wyobraźnia. Mężczyzna który przez całe swoje życie próbował dowieść, iż rzeczy niemożliwe, sprawy wagi międzyplanetarnej (!) mają miejsce tuż pod nosem każdego z nas. Tego dnia, Gerard Arthur Way miał się przekonać, że wszystko w co wierzył, jest prawdą. Czyż to nie wspaniałe uczucie? Mieć w końcu pewność. Ale Gerard czuł coś jeszcze i nie była to ekscytacja. 

Piękna, czarnowłosa kobieta, która anielskim głosem rozbrzmiewającym w jego głowie powtarzała w kółko swe imię, by on, zwykły śmiertelnik przestał zadręczać się tym małym niedopowiedzeniem. Pokazywała mu również obrazy. Tak. Las rozprzestrzeniający się za polną drogą, kilka ulic od domu Wayów. 

Wtedy właśnie młody mężczyzna pierwszy raz od lat nie zabrał ze sobą paczki papierosów. Nałóg zawsze był silniejszy. Coś nieustannie przypominało mu o tym szczególe, zdarzało się nawet, że w połowie drogi do pracy wracał  po paczkę, która zostawała na szafce przy jego łóżku. Zastanawiał się czasem, czy to nie głupota. Przecież mógł wysępić kilka fajek od Stewarta, który uczył w swej klasie naprzeciwko tej przynależącej do Waya. Mógł też kupić nowe, miałby większy zapas, nie musiałby późnymi, zimnymi wieczorami, przyodziany w skórzaną kurtkę chodzić do sklepu znajdującego się w centrum jego dzielnicy. Trzęsącymi się z zimna palcami, łapał wtedy rulonik, by już po chwili wypuścić ze swych płuc kłęby trującego dymu. Gerard był zbyt leniwy i zapominalski by myśleć o takich rzeczach na zapas. Ale papierosy… Nie ważne jak bardzo zmęczony, czy spóźniony był Way, zawsze znalazł sposób by dorwać paczuszkę swoich rakotwórczych ruloników. 

Mężczyzna nie zważał na to, że mokre od potu włosy lepią mu się do twarzy i zasłaniają pole widzenia. Co dziwniejsze, temperatura tego dnia była o wiele niższa, niż zapowiadano. Burzowe, ciemne chmury zbierały się nad Portland zmuszając mieszkańców do pozostawania w domach, ewentualnie zabierania parasoli i płaszczy przeciwdeszczowych, gdy już koniecznie musieli wybrać się do miasta. Każdy tutaj wiedział, że wiosenne ulewy trwają godzinami, woda zalewa ulice i zdarza się również, że wiatr zrywa linie telefoniczne.

Gerard zapomniał o bożym świecie. Rower wrzucił w krzaki, gdy zacinająca się przerzutka doszczętnie zniszczyła jego kruchą psychikę. W tym momencie liczyła się tylko ona – tylko Lindsey. 
Kiedy wiatr zerwał się na dobre, rozwiewając nieokrzesane strąki włosów z twarzy Waya, ten zauważył, że jest już prawie u celu. Uśmiechnął się pod nosem i przyspieszył kroku. Czy to szaleństwo? 

‘Nie, mój drogi. To przeznaczenie’ 

-Lindsey… -Gerard wyszeptał jej imię zawieszając wzrok na staruszku, który wypakowywał właśnie zakupy ze swojego auta. Ten spojrzał z ukosa, rozpoznając dziwaka mieszkającego kilka ulic dalej. Prychnął pod nosem z odrazą, by powrócić do swojego zajęcia. 

Wszystko wokół stało się nagle niesamowicie szare i nierzeczywiste. Jakby świat upodobnił się do obrazu z czarno-białego odbiornika telewizyjnego. Tego dnia puszczano kolejny film science-fiction, ten w którym blondynka w białym kitlu szukała sygnałów z kosmosu. Tak! Na samym końcu przyleciały zielone ludki oddając ziemianom uprowadzonych wcześniej ludzi. Szczęśliwych, nienaruszonych. Donna zawsze wyłączała telewizor o godzinie 22, toteż trzynastoletni Gerard nigdy nie mógł obejrzeć ukochanego filmu do końca. Po za tym jednym razem, kiedy jego matka zasnęła w fotelu, trzymając pilot w dłoni. Chłopiec na paluszkach podszedł do rodzicielki i z precyzją wyjął kawałek plastiku z pomiędzy jej palców. Siedział metr od odbiornika jeszcze kilkanaście minut, aż do napisów końcowych. Muzyka w tle obudziła Donnę, ale nie zastała w pokoju swojego syna. Chłopak szybko biegał. 

Leśna droga zamieniająca się w błotnistą breję nie powstrzymała Gerarda przed dostaniem się nad jezioro. Lindsey nakazała mu przysiąść na kłodzie, jaką przytaszczyli w to miejsce okoliczni rybacy. Obiecała, że się zjawi. Obiecała, że wszystko mu powie. Czym że było to ‘wszystko’? Gerard nie musiał tego wiedzieć, by mieć pewność, że Lindsey udzieli mu informacji jakich pragnął od dawna. Chciałby ją pocałować. Jest piękna, zapewne nawet piękniejsza niż na rysunku, jaki mężczyzna wykonał tego ranka. Gdy deszcz rozpadał się na dobre, Way w końcu dotarł na miejsce. Nie znalazł kłody, toteż przysiadł na mokrej trawie, tuż przy brzegu. Spojrzał w niebo, lecz woda wlewająca się do jego oczu uniemożliwiła mu dojrzenie czegoś nadnaturalnego. 

Żadnych latających spodków, żadnych kolorowych świateł. Jedynie woda przelewająca się z jednego brzegu na drugi, grzmoty, pioruny widziane na horyzoncie – zapewne jeden uderzył już w jakieś drzewo bliżej Bangor. Przemoczony do suchej nitki Way, nadal pozostawał na swoim miejscu oczekując tajemniczej nieznajomej, która pojawiła się znikąd na stronie jego szkicownika. Czy to nie brzmi niedorzecznie? Gerard zmarszczył brwi w zamyśleniu. Zimna woda lejąca się hektolitrami z nieba rozjaśniła umysł czarnowłosego. Logika - zdarzenia które nie trzymają się kupy, kobieta która prawdopodobnie jest jedynie wytworem wyobraźni młodego wykładowcy. To wszystko zdawało się być tak przejrzyste, tak prawdziwe. W jakie szaleństwa potrafimy uwierzyć, gdy  jesteśmy kilka kroków od spełnienia marzeń? Gerard uwierzył we wszystko, co podpowiadał mu jego, do tej pory, niezawodny umysł. Czyżby postradał zmysły? Histeryczny śmiech jaki wydobył się z jego ust, niósł się echem w uszach leśnych zwierząt przez kolejne miesiące. 


*


Mimo, że burza zbierała już pierwsze żniwa Frank nie zamierzał wracać co domu. Matka by go uziemiła i odebrała możliwość śledzenia wykładowcy, jeśli zdecydowałby się wziąć parasol i kontynuować poszukiwania. 

Chłopak zapiął się aż po szyję i zarzucił na głowę kaptur. To powinno wystarczyć, najwyżej się przeziębię – pomyślał zacierając dłonie w łączonej kieszeni bluzy. Trampki z odklejającymi się podeszwami klapały wesoło o płyty chodnika przez które woda przetaczała się aż do kolejnych, wypełnionych już i tak po brzegi studzienek. Iero wiedział, że z profesorem dzieje się coś dziwnego. Nie był tego taki pewien, aż do momentu kiedy napotkał rdzewiejący rower Waya w krzakach. Chłopak domyślał się, że Gerard poszedł dalej pieszo. Raczej nie został na herbatkę u pani Richardson, której dom znajdował się kilka metrów od miejsca spoczynku środka lokomocji, jakim poruszał się uprzednio wykładowca. To nie miałoby sensu. 

Frank był bystrym chłopcem i domyślił się, że Gerard przebywa gdzieś w okolicznym lesie. Wiele razy w trakcie wykładów wspominał o domniemanych zdarzeniach które miały w nim miejsce. 

Dalej była tylko ślepa uliczka, przy której między dwoma posiadłościami można było dostrzec wąską dróżkę wydeptaną przez odwiedzających las mieszkańców. Licealista przebiegł ten dystans brudząc nogawki swoich jeansów błotem. Rozejrzał się dokoła, dostrzegając jedynie drzewa i… jeszcze więcej drzew. Mimo wszystko ruszył przed siebie, albowiem wiedział, że źródło tajemniczej kosmicznej energii, według Gerarda miało znajdować się nad pobliskim jeziorem. Raz kozie śmierć. 
Gdy Iero dostrzegł trzęsące się z zimna, skulone ciało tuż przy brzegu, nie myślał ani chwili dłużej. W kilka sekund znalazł się przy Gerardzie. Miał zamknięte oczy, ale raczej nie był nieprzytomny. Co on tu w ogóle robił? – Miliony pytań kłębiły się w głowie Franka, sprawiając mu niemal  fizyczny ból. Nie znał odpowiedzi na żadne z nich. Dotknął ramienia wykładowcy, by sprawdzić czy zareaguje. Czarnowłosy wzdrygnął się lekko po czym skulił jeszcze bardziej nie dopuszczając nieznajomego do swojej cielesnej powłoki. 
-Lindsey?
Frank odetchnął z ulgą, słysząc głos Waya. 

-Kim jest Lindsey? – licealista zapytał ze szczerym zaciekawieniem. Po za tym, chciał wiedzieć, czy Gerard jest w pełni świadomy tego, co się wokół niego dzieje. 
Nagle czarnowłosy otworzył oczy i gwałtownie obrócił się w stronę Iero. Ten niespiesznie oddalił się od niego, nadal wlepiając zaciekawione spojrzenie w osobę Waya. 

-Nie jest panu zimno? Może pomóc panu wstać?
-Nie, nie wszystko w porządku.
-Leży pan po środku lasu, pada deszcz i próbuje mi pan wmówić, że wszystko jest okay?! – Frank odparł z wyrzutem przekrzykując grzmot. –Tak w ogóle, to jestem Frank. 
-Gerard.
-Co?! – Frank podszedł krok bliżej i schylił się tuż nad ciałem czarnowłosego. 
-Mówię – mężczyzna westchnął – że mam na imię Gerard. 

Nutkę ekscytacji, jaką wzbudził we Franku fakt, że jest z profesorem na Ty, natychmiast zabiła troska o przemoczonego, przestraszonego czymś najwyraźniej mężczyznę. Tak więc licealista wyciągnął ku niemu dłoń. Uśmiechnął się przy tym tak słodko, że Way od razu zerwał się by przyjąć uścisk. Chwilę później stali naprzeciw siebie, nie wiedząc właściwie, jak powinni się w tym momencie zachować. 

-Co tu robiłeś? – Frank zapytał nagle mierząc Gerarda wzrokiem. Mężczyzna był przemoczony, czerwona koszulka kleiła mu się do skóry wraz z trawą na której chwilę wcześniej leżał. Licealista odruchowo strzepnął resztki zielonej rośliny jaka brudziła ubranie jego towarzysza. 
-Czekałem na kogoś. 
-Lindsey? 
-Nie ważne – Way odpowiedział nerwowo, dając po sobie znać, że jest to drażliwy temat. –A co Ty tu robiłeś? 
-Grzybobranie – Iero uśmiechnął się głupkowato. 
-Dzięki za troskę i w ogóle, ale chyba będę się już zbierać. – Way odparł nagle wycofując się znad brzegu. Frank natychmiast do niego dołączył i zaproponował, że odprowadzi czarnowłosego, bowiem nagle (!) zdał sobie sprawę, że ten jest jego sąsiadem. 

Całą drogę przebyli w milczeniu. Gerard rozmyślając wciąż o Lindsey, nie zauważył we Franku tajemniczego chłopaka który od jakiegoś czasu pojawiał się na jego wykładach. Frank natomiast, cieszył się towarzystwem czarnowłosego, nie myśląc o niczym konkretnym. 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Hesitant Alien - Part 1

Po długim czasie wróciłam na bloga! Nie z rozdziałem, bo na niego poczekacie do jutra, ale z pierwszą częścią krótkiej eksperymentalnej historii! Tytuł (niezbyt oryginalny) może wam coś podpowiedzieć jeśli chodzi o tematykę. 
Zaczęłam to pisać na spontanie, po tym jak nauczyciel angielskiego przez całą lekcję pokazywał nam powierzchnię Marsa na filmiku z yt i kazał szukać kształtów miasta... 
oh well 
przechodzę więc do konkretów. czytojcie, komentujcie, komentujcie, komentujcie (muszę być pewna, że ktoś to czyta. bez komentarzy równie dobrze mojego bloga mogą wyświetlać przypadkowi Afrykańczycy którzy gunwo rozumieją po Polsku, albo przynajmniej tak jest w moim przekonaniu) 

xo freak 

***

Czarnowłosy, młody mężczyzna imieniem Gerard nie zawsze miewał  blokady twórcze. Tego dnia, tuż po śniadaniu, odsunąwszy pusty talerz na brzeg biurka, podjął kolejną próbę przedstawienia swej wizji na papierze. Niewielkim nożykiem naostrzył jeden z twardszych ołówków i skierował jego końcówkę w stronę śnieżnobiałej, technicznej kartki. Westchnął głęboko i przejechał narzędziem po jej powierzchni. Dalej szło już jak z górki. Można by rzec, że mężczyzna nie panował nad swoimi ruchami, to działo się samo, bez jego ingerencji. Kolejne, coraz bardziej gwałtowne, ustawione w nieładzie kreski zaczęły tworzyć postać kobiety, nie, młodej dziewczyny.  Gerard nie mógł się zdecydować. Nagle jego mięśnie spięły się by po chwili znów się rozluźnić. Ołówek wysunął się z dłoni mężczyzny i mozolnymi ruchami przetoczył  przez blat, by w końcu spaść na ziemię. Dźwięk uderzającego o panele drewienka rozszedł się w uszach czarnowłosego niczym strzał z karabinu. Wywarło to na nim takie wrażenie, że po chwili wylądował razem z krzesłem na podłodze. Zbierając się do kupy podniósł narzędzie, którym stworzył najlepszy w swojej karierze rysownika szkic. Kobieta, którą przedstawiał, posiadała piękne, ciemne włosy, przysłaniające z lekka wydatne kości policzkowe. Jej pełne, w umyśle Gerarda przedstawione jako czerwone wargi, wykrzywione zostały w subtelnym uśmiechu, dodającym nieznajomej niesamowitego uroku. Mężczyzna wpatrywał się w nią jeszcze kilka minut, by następnie zapisać w rogu kartki datę, 2 maja 1995, i miejsce powstania. Portland, Maine.

*

Tego samego dnia, kilka minut po tym jak zegar w sypialni Franka wybił południe, niebo przysłoniły ciemne, burzowe chmury. Niski, wychudzony licealista z zaciekawieniem wypatrywał czegoś przez okno. W zdenerwowaniu miętosił skrawek granatowej zasłonki, za którą się ukrywał. Po drugiej stronie ulicy mieszkał Gerard. Dla Franka było on znany jako profesor Way. Prowadził on wykłady na pobliskiej uczelni.

Kiedy Iero pierwszy raz trafił do auli w której urzędował czarnowłosy, był zbyt zaabsorbowany jego żywiołowością, sposobem gestykulacji i tym, jak tłumaczył pojedynczemu studentowi oczywistą prawdę dotyczącą wszechświata, by opuścić pomieszczenie. Warto by wspomnieć, że Gerard Arthur Way uczył w tym miejscu historii sztuki. Licealista, który razem ze swoją klasą i nauczycielem angielskiego zwiedzał uczelnię, by zgubić się i trafić w to właśnie miejsce, przysiadł się do śpiącej w ostatnim rzędzie brunetki i z ciekawością słuchał tego, jak czarnowłosy, na oko dwudziestolatek (choć w rzeczywistości miał trzydzieści jeden lat) z błyskiem w oku opowiadał o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. W pewnym momencie jeden ze studentów prychnął śmiechem i napomknął coś o serii Gwiezdnych Wojen i o tym, że wypowiedź Waya bardziej odnosi się do nich, niż do rzeczywistości.

Frank spodziewał się po Gerardzie wybuchu złości, krzyku, albo przynajmniej wyproszenia studenta który zakwestionował jego poglądy. Ten jednak uśmiechnął się, odgarnął czarne przydługie włosy z oczu i odwrócił się do tablicy by zapisać jakieś nieznane Frankowi architektoniczne pojęcie. Do końca wykładu Way ani razu nie wspomniał już o niczym, po za gotyckimi katedrami. Mimo wszystko Iero nadal słuchał go z uwagą, być może poświęcał mu jej więcej, niż jakikolwiek student przebywający w pomieszczeniu.

Gdy wszyscy zbierali się już do wyjścia, Frank razem ze śpiącą w dalszym ciągu brunetką pozostawali na miejscu. Wielkie sarnie oczy Iero wpatrywały się w czarnowłosego z zafascynowaniem i wielkim szacunkiem, jakim zaczął darzyć profesora po pierwszych minutach wykładu. Gerard spakował swoje manatki do czarnej, pojemnej torby, zarzucił ją sobie na ramię i nagle spojrzał wprost na licealistę. Oczy miał zmęczone, jakby nie spał kilka nocy, jednak skrywała się w nich mądrość którą Frank koniecznie chciał poznać. Nie mógł zrobić tego w tej chwili. Teraz musiał uciekać i znaleźć swoją klasę. Dołączyć do wycieczki i udawać, że nic się nie stało. Obiecał sobie, że jeszcze odwiedzi Waya i jak obiecał, tak zrobił. Przed wyjściem i powrotem do szkoły, Frank odnalazł harmonogram zajęć profesora (i wtedy właśnie poznał jego pełne imię, które od razu z dziwnych powodów pokochał) i zapisał sobie godziny wykładów. Przychodził na nie przez kolejny miesiąc, w każdą środę i piątek. Wtapiał się w tłum, siadał przy wyjściu i przez całe 90 minut z uwagą słuchał czarnowłosego. W tym czasie zdążył poznać imię śpiącej brunetki, a brzmiało ono Frances.
Gdy Frank odkrył, że Gerard Arthur Way, jest nie tylko wykładowcą, miłośnikiem britpopu i ufo, ale również jego sąsiadem, był najszczęśliwszym chłopcem w calutkim wszechświecie. Wcześniej Iero był pewien, że dom znajdujący się naprzeciwko jego, jest zamieszkiwany przez starsze małżeństwo. Teraz jednak wie, że kilka miesięcy wcześniej wprowadził się do nich syn.

Pewnego dnia, Frank podsłuchał jak jego matka plotkuje przez telefon z panią Connorey. Śmiała się z ukochanego wykładowcy Franka, gdyż ten od jakiegoś czasu nie może stanąć na nogi i nadal pomieszkuje u swoich rodziców. Pani Iero opisywała Gerarda jako jednego z tych obdartusów miłujących okropne, głośne kapele z Seattle. Za każdym razem kiedy wychodziła do pracy, zauważała Waya stojącego przed  domem w ciemnych okularach i z papierosem w dłoni. Rzeczywiście, kiedy miał dzień wolny, albo zaczynał pracę po trzynastej, lubił luźniej się ubrać. O uczesanie też nie dbał, każdy jeden kosmyk włosów sterczał w inną stronę, tworząc tak zwany artystyczny nieład.

Frank który w czasie tej rozmowy siedział przy schodach, miał ochotę wrzasnąć na swoją matkę za słowa którymi opisywała Gerarda. Wiedział jednak, że to sprowadzi same problemy. Pani Iero miała znajomości, nie umiała trzymać gęby na kłódkę a i czasami dopowiadała coś od siebie. W ten sposób część miasteczka znała najróżniejsze historie i legendy, dotyczące mieszkańców którzy wyróżniali się z tłumu. Dziwne, że kobieta nie doniosła jeszcze na swojego syna, który swoją drogą był stuprocentowym homoseksualistą. Być może zachowała jeszcze resztki matczynej miłości, jaką kiedyś darzyła swojego syna. Ale Frank nie mógł ryzykować. Po tak nieprzemyślanym wybuchu emocji, matka od razu zaczęłaby się domyślać jaką płeć jej synek preferuje. W tym przypadku, chodziło raczej o informacje którymi profesor Way dzielił się ze studentami, nie o jego piękne oczy. Ale mniejsza o to.

Tego dnia Frank czekał przy oknie o wiele dłużej niż zwykle. Gdy zauważył jak Gerard wstaje od swojego biurka, stojącego naprzeciw okna, myślał, że zaraz wyjdzie na papierosa, albo po prostu wyjdzie. Pojedzie gdzieś, albo przejdzie się na spacer. Od kiedy studenci zaczęli zaczepiać Iero, ten nie mógł już zjawiać się na wykładach. Wzbudzał zbyt wiele podejrzeń. Licealista nie mógł przestać myśleć o czarnowłosym a podglądanie go w naturalnym środowisku stało się jego codziennym rytuałem. Czasami myślał o tym, by przebrać się jakoś cudacznie i znów zawitać na uczelni, by posłuchać głosu profesora. Szybko jednak wybijał to sobie z głowy i wracał do własnego życia, by kolejnego dnia znowu zasiąść przy oknie, przykryć się zasłonką i z głupkowatym uśmiechem wpatrywać się w mężczyznę.

Nagle niespodziewanie czarnowłosy wybiegł ze swojego domu, ubrany w czerwony t-shirt i poprzecierane jeansy, wsiadł na rower swojego ojca i odjechał kierując się w stronę lasu. Kiedy Frank zorientował się, że w zdziwieniu rozdziawia usta, do jego pokoju weszła matka.
-Uczysz się?
-Kontempluję – odpowiedział z powagą w głosie Frank, zostawiając granatową zasłonkę w spokoju.
-A nie da się tego jakoś połączyć? Dostałam wykaz ocen, opuściłeś się synku. – kobieta zacmokała i wyciągnęła wskazujący palec – właściwie to mało powiedziane. Jeśli dalej tak pójdzie, nie dostaniesz promocji do kolejnej klasy! – pani Iero usiadła na krześle przy biurku i zaczęła przeglądać podręczniki syna. –Chemia? Może powtórzysz sobie tematy? Jutro masz dwie godziny…

-Mamo – Frank westchnął ciężko, wstał i wyrwał rodzicielce książkę. –Odpierdol się. – spiorunował ją morderczym wzorkiem, rzucił podręcznik na kupkę i wyszedł trzaskając drzwiami. Usłyszał za sobą wiązankę najróżniejszych przekleństw i wyzwisk ale nie przejął się tym zanadto. Po chwili był już w drodze do lasu. 

czwartek, 23 października 2014

17. Saturday - Part 1

No hej. Planowałam napisać wam dłuugaśny rozdział pełen dram ale coś mi przeszkodziło. Szkoła. Tak - morderca ambicji i gejowskich pornosów. 
Dodaję więc to co udało mi się przez ten cały czas napisać. Spokojnie, mam pomysły na kolejne rozdziały i postaram się znaleźć więcej czasu na pisanie, bo trochę mi tego brakuje. 

xx głupi freak 






***

Zabrałem swoje rzeczy i z Gerardem przy boku udałem się do wyjścia. W tym wypadku  jasnym było, że dłużej u niego nie zostanę. Mikey siedział w swoim pokoju, wyraźnie wkurzony. Sam Gerard nie był w najlepszym humorze. Musiałem dać im odpocząć, udać się z powrotem do swojego świata, do problemów jakie czekają mnie po powrocie do domu. Musiałem pokazać się ojcu na oczy i przekonać , jak trafne były moje domysły dotyczące jego reakcji. W głębi serca miałem nadzieję, że wybaczy mi ucieczkę z rodzinnego obiadu, idiotyczne zachowanie i brak odzewu przez dłuższy czas. Znałem go jednak na tyle, żeby wiedzieć co tak naprawdę zrobi. W drodze do domu muszę ustalić w miarę wiarygodną wersję zdarzeń, uspokoić nerwy i przygotować się psychicznie na przesłuchanie które mnie czeka. Matka pewnie tylko mnie skarci, ale on, on będzie drążyć temat aż nie wyciśnie ze mnie wszystkiego by na deser wlepić mi najgorszą z możliwych kar. Mimo tego, że zdawałem sobie sprawę z konsekwencji własnej głupoty, w tym momencie nie czułem strachu. Być może spowodowane było  to faktem, że czas w którym ojciec gotował się ze złości ja spędziłem u cudownego człowieka, przeżywając coś, czego nigdy nie zapomnę. Dlatego nie czułem się winny. Ja niczego nie żałowałem.

Rzuciłem torbę pod nogi chłopaka obserwując, jak ten delikatnie przymyka drzwi wejściowe do swojego domu. Mimo zdenerwowania zaistniałą sytuacją, zdawał się być całkiem spokojny. Ruchy jakie wykonywał były wręcz anemiczne. Odkąd wyszliśmy z pokoju Mikey’ego, zamienił ze mną jedynie kilka słów. Były to słowa pozbawione emocji. Zszedłem po ubrania do piwnicy, jak kazał a gdy zapytałem czy mogę użyć jego szczoteczki do zębów, jedynie pokiwał twierdząco głową. Rozmyślał nad czymś i był tym tak zaabsorbowany, że nie zdobył się  nawet na lekki uśmiech, czy słowa otuchy. Ja sam byłem zszokowany zachowaniem młodszego Waya, jak i swoją odwagą przy obronie starszego. On jednak zapomniał, że dla mnie jest to nowość, nie rutyna. Nie winię go za to. Staram się zrozumieć Gerarda, rozpracować sposób w jaki myśli by przez to lepiej go poznać. Dziś dowiedziałem się, że nie tylko na początku znajomości jest on skryty. Zdarzają mu się chwilę, gdy całkiem odpływa, pogrąża się w swoich myślach zapominając o wszystkim co dzieje się w jego otoczeniu. Patrząc na jego uroczy wyraz twarzy gdy tak sobie rozmyśla, nie potrafię go winić o jakieś tam dziwactwo. Sposób, w jaki przygryza wargę dekoncentruje mnie na tyle, bym zapomniał na chwilę o bożym świecie. W takich momentach właściwie oboje odpływamy. Ja jednak w tym czasie nie myślę, a wytrzeszczam gały i zatrzymuję ślinotok.

-Przepraszam cię za to – Gerard odezwał się nagle przywracając mnie tym samym do życia.
-Za co? – zapytałem przekrzywiając głowę w zabawny sposób. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi.
-Za mojego brata, za to że musisz już iść…
-Ah… - przypomniałem sobie – naprawdę, nie ma za co przepraszać. To wina tego czubka– odgarnąłem włosy z oczu i wywróciłem nimi lekceważąco okazując tym samym niechęć do osoby o której wspomniałem.
-Zapędziliśmy się na tej kanapie – chłopak przygryzł lekko wargę.
 -Chyba nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy kiedy widział… to co robiliśmy – zdobyłem się na lekki uśmiech, któremu od zawtórował z podwójną siłą.
-Nie przejmuj się nim – Gerard złapał moje dłonie wcześniej luźno zwisające przy pasie i ułożył jedną na drugą by objąć je swoimi. Pogłaskał mnie delikatnie cały czas wpatrując się obiekt tak delikatnie przez siebie obejmowany

-Nie przejmuję – szepnąłem wyłapując z tej chwili dość romantyczny nastrój. –Chuj mnie on obchodzi, to ty się dla mnie liczysz – zepsułem moment przekleństwem, za co w myślach się skarciłem.
-To dla mnie ważne słowa, Frankie – Gerard podniósł wzrok który mimowolnie wlepiałem w ten sam punkt, na którym zatrzymało się jego spojrzenie. Nasze dłonie. Po chwili delikatnie wyplątałem je z jego uścisku i rzuciłem się w ramiona chłopaka. Schowałem twarz w materiale jego koszulki i zacisnąłem powieki. Wydaje mi się, że Gee był zadowolony tym, jak to wszystko się potoczyło. Mogłem się na niego wypiąć po zachowaniu jego brata. Mogłem stwierdzić, że mnie to przerasta. Zdawało mi się, że Gerard poczuł ulgę. W tym momencie wiedział, że ma moje wsparcie, moją bliskość i całkowite oddanie. Odsunąłem się lekko stawiając krok w tył na deskach niewielkiej werandy.

-Zadzwonię w sobotę, dobrze? – zapytałem z nadzieją, obliczając na poczekaniu, że wtedy miną dwa dni od pogrzebu i z Wayem powinno już być lepiej. Gdy ochłonie, będę mógł przekazać mu swoje wsparcie nie narzucając się.
-Chyba, że ja zadzwonię pierwszy. Musisz o mnie wiedzieć, że jestem strasznie niecierpliwy – czarnowłosy przyciągnął mnie za biodra do pocałunku, odrywając się jednak po chwili – U ciebie? – zapytał.
-Co u mnie?
-Czy chcesz mnie do siebie zaprosić? – mruknął zawstydzony.
-Rodzice… - zasyczałem przypominając sobie o ich obecności w tym miejscu. Gdyby nie to, pomysł byłby kuszący.
-Jeszcze nie wiesz, co z nimi. Może nie będą źli? A ‘kolegę’ chyba wolno ci zaprosić? – czarnowłosy uśmiechnął się zadziornie. Znajdował się zaledwie kilka centymetrów ode mnie, a jego głos, przyciszony, lekko zachrypnięty przyprawiał mnie w tym momencie o dreszcze.
-Wolno mi… - stwierdziłem bez przekonania.
-No to świetnie!
-Więc… sobota? – zapytałem niepewnie bawiąc się w tym czasie kosmykiem włosów Gerarda.
-Będzie idealnie. – chłopak cmoknął mnie jeszcze w policzek po czym podniósł torbę i włożył mi ją w dłoń. –Trzymaj się.

Gee ostatni raz posłał mi spojrzenie swych zielonych oczu po czym zniknął za drzwiami domu. Rozprawił się ze mną szybko, muszę przyznać. Liczyłem na coś więcej, ale najwyraźniej się przeliczyłem. Głupi Iero. Ale się zobaczymy. Już w sobotę. W moim domu. Jeśli nadal będę jakiś miał.

czwartek, 25 września 2014

16. But does anyone care?

Dodaję rozdział o godzinie 1:00, chwilę po zakończeniu prac nad nim. Powód? Nie wiem czy będę miała później czas na takie rzeczy. Po za tym, trzeba jakoś zadowolić czytelników, prawda? ;)
Komentujcie, komentujcie, komentujcie
Zostawcie jakiś ślad, cokolwiek. Widzę, że was przybywa ale nadal się ukrywacie. Wiedzcie, że ja nie gryzę a każdy kolejny komentarz motywuje mnie coraz bardziej :D
To na tyle.
Reckless Ghost xx

***

W ekspresowym tempie znalazłem się za drzwiami sypialni Gerarda. Zdawało mi się, że trzasnąłem zbyt mocno i Mikey to usłyszał. Zdenerwowałem się okropnie. Bicie serca przyspieszyło kilkukrotnie i jeszcze chwila a przysięgam, wyskoczyłoby mi z piersi. Zdrowy rozsądek próbował jednak przebić się ponad strach. Zsunąłem się po zimnej, drewnianej płycie na podłogę i nakryłem głowę rękoma, wkładając ją uprzednio między kolana. Spoglądałem na podłogę zacienioną własnym ciałem i z zamkniętymi oczami policzyłem po cichu do dziesięciu. To chyba jakaś technika relaksacyjna. Podpatrzyłem coś podobnego w jakimś czasopiśmie mamy które po podróży z sypialni, przez kuchnię i salon w końcu  wylądowało w kiblu. Przy dłuższym posiedzeniu dowiedziałem się jak zwalczyć cellulit i co ostatnio miała na sobie Kim Kardashian. Arcyciekawe, muszę przyznać.

Odetchnąłem głęboko i ogarnąłem myśli. Zdarzenia z ostatnich chwil uświadomiły mi, że to całe przeczucie Gerarda wcale nie było mylne. Jego zmysł słuchu albo wrodzony instynkt rzeczywiście odnalazł w tym domu żywą duszę. Komiksy jakie zamierzałem zanieść do salonu pozostały na swoim miejscu, a ja przyspieszając kroku kręciłem się po pokoju szukając jakiegokolwiek rozwiązania. Najwidoczniej młodszy Way przez ten cały czas spał, albo po prostu był czymś niezmiernie zajęty. Na tyle, by nie wyjść ze swojej twierdzy po to żeby skorzystać z toalety czy zjeść śniadanie.

Dlaczego on tak w ogóle nie był w szkole? Spojrzałem na zegarek elektroniczny stojący na biurku. Było grubo po dziesiątej. Do głowy przychodziły mi dwie odpowiedzi, na pytanie dlaczego Mikey opuścił lekcje. Pierwsza to najzwyklejsze w świecie wagary, brak chęci do nauki i integrowania się ze społeczeństwem, lenistwo, głupota, sprawdzian na który chłopak nie miał chęci się uczyć. Druga to jakiś chytry plan, który miał na celu rozszyfrowanie relacji mojej i Gerarda. Według tej teorii, Mikey został w domu by przekonać się czy dźwięki usłyszane w nocy i nasza nieobecność w jakimkolwiek innym pomieszczeniu prócz sypialni czarnowłosego wróżą jakieś pedalskie schadzki. Chyba popadam w paranoję.

Co ma się stać, to się stanie. Mikey nie jest jakimś duchem świętym, bogiem albo innym jebanym jednorożcem. Nie może nas jednogłośnie osądzić, skazać na wykluczenie ze społeczeństwa czy sprawić, że kościół nas wyklnie i jakieś stuknięte mohery za jego namową zaczną obrzucać nas kartoflami. Jeśli ten chłopak rzeczywiście coś podejrzewa, to niech kurwa podejrzewa dalej. Albo i lepiej! Gdy z jego ust usłyszę chodź jeden kąśliwy żarcik o moim homoseksualizmie, z wielkim uśmiechem na ustach potwierdzę jego słowa na finał całując Gerarda namiętnie i długo, wskakując równocześnie w jego ramiona. W mojej głowie to wszystko wyglądało obiecująco. Nagły przypływ odwagi i humorystyczne, ostre zagranie wydało mi się genialnym pomysłem. Czy jednak w rzeczywistości doszłoby do którejkolwiek z tych rzeczy? Czas pokaże.

Póki nie mam pewności co do intencji Mikey’ego, muszę zachować pozory normalności. Jakby to wszystko było codzienną sytuacją. Znajomi spędzają noc w domu jednego z nich, oglądają filmy śliniąc się do apetycznych aktoreczek – przynajmniej ten z nich który rzekomo nie jest pedałem.  Czytają komiksy i kłócą się o możliwości jednego z bohaterów, gdy jeden z nich twierdzi, że ten jest cieniasem i grupa superbohaterów powinna go wykluczyć a drugi pozostaje w przekonaniu, że jest on nadzwyczaj dobry i powinien owej grupie przewodzić. Po nocy spędzonej na rozmowach postanawiają urwać się z lekcji i poobijać na kanapie. To przekonująca wersja. Bez wiedzy którą posiadam, sam bym się nabrał.

Zgarnąłem komiksy pod pachę i pewny siebie ruszyłem do salonu. Gdy znalazłem się w progu ujrzałem uroczy obrazek Gerarda leżącego w dziwnej pozycji, z głową odchyloną do tyłu i nogą przewieszoną przez oparcie kanapy. Nucił jakiś kawałek, by po chwili przejść w głośny zakłócany telewizyjną paplaniną śpiew.  Druga jego noga ruszała się w rytm wydawanych przez chłopaka dźwięków. W dłoni ściskał pilot od telewizora. Po chwili z bezwładnego zwisu przeszedł w energiczne wymachiwanie dzierżonym przedmiotem. Uśmiechnąłem się.
-Co ty wyprawiasz? – zapytałem ledwo powstrzymując śmiech. Chłopak uniósł głowę i spojrzał na mnie z głupawą miną.
-A na co ci to wygląda?
-Na całkiem udane popisy wokalne. – usiadłem na wolnym skrawku kanapy i złapałem za dłoń chłopaka, podciągając go do siadu. Rzuciłem mu na kolana przyniesione egzemplarze. Nie chciałem owijać w bawełnę. Musiałem go poinformować o obecności Mikey’ego by ten na wszelki wypadek zaczął się hamować.
Już otwierałem usta lecz niespodziewanie chłopak naparł na nie swoimi, przyciskając mnie do kanapy na której się znajdowaliśmy. Zastanawiałem się, czy było to podziękowanie, za określenie jego wycia ‘udanymi popisami wokalnymi’, czy może zwyczajna tęsknota za kontaktem fizycznym. Nie wiem w którym momencie Gerard przełożył komiksy z kolan na stolik, ani tego, jakim cudem teraz leżałem w poprzek kanapy przytrzymując biodra chłopaka by ten nie zleciał na ziemię. Wszystko działo się tak szybko, że ledwo co kojarzyłem fakty sprzed kilku chwil. Zatraciłem się w pocałunku który on pogłębiał z każdą kolejną chwilą. Nadawał temu wszystkiemu zmysłowości. Cisza zakłócana cichymi pomrukami czarnowłosego potęgowała podniecenie jakie zacząłem niespodziewanie odczuwać. I pomyśleć by, że jeden gest z jego strony pozwoli mi zapomnieć o tak ważnej sprawie. Otworzyłem oczy wcześniej pogrążone w błogim stanie ukojenia, jakie dawały mi  wargi Gerarda które w tym momencie znajdowały się gdzieś przy moim uchu. Wytrzeszczyłem spojrzenie znajdując wzrokiem postać wysokiego blondyna tuż przy wejściu. Opuściłem dłonie którymi wcześniej przytrzymywałem pośladki mojego chłopaka.
Mikey wpatrywał się w nas nie ukrywając zdziwienia. Pierwsze o czym zapewne pomyślał to ‘miałem rację, pod tym dachem szerzy się pedalstwo’. Rozdziawione wargi i brak pomysłu na skonstruowanie najprostszego zdania zwiastowały nadchodzącą burzę. Teraz chłopak milczy, lecz ilość myśli i teorii jakie układają się jego głowie musi być iście przytłaczająca.  Wybuchnie. Wybuchnie niczym wulkan zalewając nas masą pytań – tego byłem pewien.
-Gerard… - mruknąłem poważniejąc na co chłopak natychmiastowo zareagował. Przełknął głośno ślinę i zaciskając zęby zszedł z mojego ciała pozostawiając zimną pustkę. Usiadłem natychmiast i poprawiłem roztrzepaną fryzurę. Spojrzałem speszony na Gerda który powolnym krokiem szedł w stronę swego brata.
-Mikes…
-No kurwa – Młodszy Way z rezygnacją opuścił dłonie uderzając nimi o swoje uda. –Fajne rzeczy tu się dzieją, gdy śpię. – chłopak zaśmiał się kpiąco.
Kiedy Gerard pobiegł za swoim bratem, ja zawstydzony pozostałem w tej samej pozycji co wcześniej. Słyszałem ich kłótnię, błagalny ton Czarnowłosego oraz coraz to głośniejsze śmiechy i obelgi jakimi obrzucał go Mikey. Po chwili bezczynności jaka mnie dosłownie zabijała, wbiegłem na górę do pokoju blondyna gdzie odbywał się ten jebany cyrk.
-Przestańcie kurwa! – wrzasnąłem na wejściu.
-Zamknij się. – warknął Mikey zaciskając pięści. –Mówiłem ci, żebyś uważał na tego jebanego pedała! Po jednej nocy bez prądu nagle staliście się sobie tak bliscy? Frank, kurwa myślałem, że TY jesteś normalny!
-Jak widać nie jestem – uśmiechnąłem się z wyższością odsłaniając rządek równiutkich ząbków. Ułożyłem dłoń na biodrze i zacmokałem kilka razy. –Pedał – zaśmiałem się - Tak trudno zaakceptować ci odmienność brata? A może ja o czymś nie wiem, co? Może w tym wszystkim jest coś więcej. – podszedłem do chłopaka cały czas mierząc go wzrokiem. –A co w tobie jest takiego normalnego? W czym jesteś od nas lepszy? –złapałem za dłoń Gerarda który stał krok za mną najwyraźniej nie wierząc własnym uszom. Byłem pewien, że do tej pory uważał mnie raczej za kolesia który się nie wychyla. No, poza tym wyskokiem w barze, gdy stanowczo odmówiłem Andy’emu. Wcześniej wyglądałem na przerażonego. Myśl o tym, że ktokolwiek może nas przyłapać była dla mnie koszmarem, powodowała ścisk w żołądku i odruch wymiotny. Po pierwszym szoku musiałem jednak coś z tym wszystkim zrobić. Moja obawa się spełniła, to fakt, jednak zawsze mogę zmniejszyć konsekwencje naszej nieumyślności. Poczułem się w obowiązku, by wygarnąć Mikey’emu to jak koszmarnie zachowuje się wobec własnego brata.

Cofnąłem się stając obok swojego chłopaka. Czekałem na odpowiedź ze strony Mikey’ego, który zdawał się szukać właściwych słów czy też obelgi którą mógłby zakończyć tą farsę.
-Ja Pieprzę.. –syknął zamykając oczy w zrezygnowaniu.
-Ja też. Twojego brata. – Gerard szturchnął mnie w ramię gdy ja z wesołością stwierdziłem ten jakże oczywisty fakt. –No co? –szepnąłem spoglądając na niego.

-Zapędzasz się – Czarnowłosy posłał mi karcące spojrzenie. W jego oczach dojrzałem zmęczenie. Ta sytuacja zdawała być się dla niego normą, jakby takie kłótnie przeprowadzał z bratem na co dzień. Może właśnie tak było. Może przeszkodziłem w rutynowej rozmowie, wymianie zdań jaka cyklicznie u nich występowała. Czynnikiem w tym przypadku byłem ja, chłopak który lizał się z bratem drugiego, powodując oburzenie u pierwszego. Mikey miał o Gerardzie jednogłośną opinię. ‘Dziwny aspołeczny pedał’. Widok jaki zastał nie byłby dla niego niespodzianką, gdyby nie fakt, że to ja byłem tym drugim. Widocznie blondyn pokładał we mnie jakieś nadzieje.

-Okej, mam dość. Róbcie co tam sobie chcecie, ja po prostu… myślałem, że jesteś inny – Słowa które zostały skierowane wprost do mnie zdawały się mieć w sobie nutkę żalu. Przecież to, że jestem związany z Gerardem nie przekreśla mnie od razu jako człowieka, prawda?


-Też tak myślałem. – skwitowałem wzdychając cicho. Gee postanowił wyjść z inicjatywą i zakończyć tą nad wyraz dziwną konwersację. Nagle bez słowa pociągnął mnie w stronę wyjścia, a gdy znaleźliśmy się już w korytarzu, trzasnął za sobą drzwiami najmocniej jak tylko mógł. 

wtorek, 16 września 2014

15. Don't worry

Dłuższy niż poprzedni, tadam! Bez zbędnego gadania, odsyłam do czytania ( i komentowania) 

Reckless Ghost xx



***





Leżeliśmy wtuleni w siebie jeszcze przez jakiś czas. Żaden z nas nie odezwał się ani słowem, by nie zakłócić spokoju, by nie zniszczyć tej aury, nie odebrać nam ostatnich wspólnych chwil. Jeszcze tego samego dnia miałem udać się do szkoły by zaliczyć sprawdziany o których dowiedziałbym się wchodząc do klasy. Na pewno były jakieś sprawdziany. Kartkówki, testy czy zadania sprawdzające. Zawsze kurwa były i zaskakiwało mnie to za każdym razem. Zmuszony by przerwać jedne z najmilszych chwil w moim życiu, będę musiał stawić czoła szkolnej rzeczywistości. Pewnie jak zwykle postaram się olewać natrętów z klasy, wymuszając jedynie uśmiech kierowany do mojego jedynego przyjaciela. Andy był zapewne zbyt zajęty swoją cizią i nawet nie zauważyłby tej istotnej zmiany w moim zachowaniu. Pałałem teraz niechęcią do całego społeczeństwa. Nawet do tego zwariowanego głupka z którym spędzałem każdą chwilę od kiedy poznaliśmy się w IV klasie.

W tym momencie czułem, że bez Waya nie dam rady. Wiem, że to głupie i zachowywałem się jak zakochana nastolatka, ale chyba właśnie kimś takim w tym momencie byłem. Może nie dosłownie ‘zakochaną nastolatką’, ale po prostu zauroczonym szczeniakiem.

Gerard miał własne problemy które były górą lodową przy kupce topniejącego śniegu, jakimi zdawały się być moje. Jego babcia zmarła nagle co było ciosem dla całej rodziny Wayów. Gee jednak nie wspomniał o tym od momentu gdy wciągnął mnie do auta uprzedniego dnia. Sądzę, że nie chciał mnie tym dołować ale równocześnie sam próbował odciągać swoje myśli od tej strasznej tragedii. Uprawialiśmy seks do cholery jasnej, zabawialiśmy się zapominając o bożym świecie, kiedy inni domownicy pałętali się niczym zbłąkane dusze szukając zapomnienia w stosowniejszych zajęciach. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że gdy leżałem z twarzą przyciśniętą do chłodnego prześcieradła rozkoszując się chwilą, rodzina mojego chłopaka przebywała w niewielkiej odległości, pozbawiona prądu z możliwością wsłuchiwania się jedynie w stukające o parapety krople deszczu i grzmoty lub swoje wzajemne głosy. Kolejną opcją były niezduszone jęki wydawane przeze mnie i Gerarda. Przez moje ciało przeszedł dreszcz obrzydzenia. Skrzywiłem się nachylając nad łóżkiem. Zachowywaliśmy się jak cholerni ignoranci. Kurwa.

Poskładałem pościel która nieczysta po naszych nocnych gierkach miała zaraz wylądować w koszu na pranie, albo nawet i od razu w pralce. Gerard chciał dopilnować, by wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku. Po jego minie wywnioskowałem, że denerwuje się ewentualnym niepowodzeniem. Pierwsza osoba która się do nas przypieprzy, gdy postanowimy opuścić pomieszczenie to Mikey. Jak się zorientowałem, jego pokój znajdował się zaraz za zachodnią ścianą pomieszczenia w którym spędziłem noc z jego bratem. Jeśli nie założył na uszy słuchawek, lub po prostu nie zasnął pewnikiem było, że o wszystkim wie. Albo się domyśla. Jestem w jego oczach skończony zupełnie jak Gerard. Teraz znajdowaliśmy się na tym samym poziomie. Dwa pedały, dziwaki stąpające nie wiadomo jakim prawem po tej boskiej ziemi, stworzonej na potrzeby osobników heteroseksualnych. Mogę zapomnieć o spotkaniu z Rayem i Mattem. Mikey mnie do nich nie dopuści i pewnie sam będzie trzymać się ode mnie z daleka. Myślałem, że znalazłem paczkę dla siebie. Ludzi z podobnymi gustami z którymi mógłbym spędzić czas. Była przecież nadzieja że i Gee do nich dołączy. Moglibyśmy razem przesiadywać na poddaszu u Matta i pogrywać na instrumentach znane kawałki a może i nawet wymyślać coś własnego. Przez głowę przeszła mi szalona myśl jakobyśmy mieli stanowić rockowy zespół. Zaśmiałem się kryjąc twarz w dłoni.

-Co ci tak wesoło? – Gerard spojrzał na mnie z ukosa marszcząc brwi. Coraz bardziej się denerwował, zupełnie jak ja.

-Wyobraźnia mnie zaskakuje. Hej, Gee, umiesz śpiewać? –zaśmiałem się wyobrażając sobie popisy wokalne czarnowłosego przy czym zgarnąłem starannie poskładaną pościel z materaca. Zostało na nim tylko rozmemłane prześcieradło na którym pozostały niewielkie plamki krwi i pożółkłego płynu. Dopiero teraz to zauważyłem, dopiero w tym momencie zorientowałem się, że krwawiłem. Rozdziawiłem usta w  lekkim szoku znów przypominając sobie o  piekącym bólu, który starałem się ignorować od pobudki. Gerard zauważył moje zmieszanie, więc szybko zerwał materiał zwijając go w dłoniach jak na szpuli. Pech chciał, że krew nieznacznie przesiąkła i splamiła lewy dolny róg materaca.

-Ja pierdole – skwitowałem wpatrując się w centymetrową kropkę którą starałem równocześnie wymazać siłą umysłu. Coś mi to kurde nie wychodziło. Gerard zaśmiał się cicho rozładowując poniekąd napięcie, okrążył łóżko i odebrał ode mnie lekką kołdrę wraz z poduszkami. Swoją drogą jego tors nadal był nagi, raził bladością i przypominał o przyjemnych doznaniach związanych z naszym stosunkiem. Sądzę, że teraz wszystko będzie mi o tym przypominać, każdy jego intymniejszy gest czy spojrzenie kryjące w sobie nutkę pożądania, będzie dla mnie skokiem w przeszłość do nocy w której straciłem jebane dziewictwo. Chłopak odwrócił się stąpając w stronę drzwi. Klapnąłem na łóżko tracąc poczucie stałości lądu na którym się uprzednio znajdowałem. Wpatrywałem się w jego nagie plecy, czarne jak smoła włosy plączące się lekko na karku i nieznacznie zaokrąglone biodra na których zaciśnięta została gumka dresowych, ciemnych spodni. I to wszystko moje. On jest mój.

-Zobaczę czy ktoś jest na chacie, okay? – chłopak odwrócił się w moją stronę łapiąc klamkę wolną dłonią. Oprzytomniałem i gwałtownie pokiwałem głową na znak zrozumienia.
-Spoko – oparłem się dłońmi o materac przyjmując niezwykle wyluzowaną jak na mój gust pozę. –Mógłbyś też przynieść coś do żarcia. – posłałem mu słodki proszący uśmiech, mając nadzieję, że spełni moją prośbę.
-A ty w tym czasie mógłbyś się ubrać. Mnie tam twoje nagie ciało nie przeszkadza alee… - Way zacisnął zęby i syknął w pełen komizmu sposób, dając mi do zrozumienia, ze o czymś wyraźnie zapomniałem. –Weź coś z mojej szafy. – zakończył po czym wyszedł za drzwi.

Szczerze mówiąc z początku nie przeszkadzało mi to, że paradowałem przed nim nago. Czułem się jak u siebie, jakbym przebywał z osobą która zna moje ciało na tyle, by nie oplatać go wzrokiem za każdym razem gdy mignie mu przed oczami. Tak, tak to sobie tłumaczyłem. W gruncie rzeczy po prostu nie zadbałem o to by coś na siebie włożyć. Byłem również zaabsorbowany istotniejszymi sprawami, jak doprowadzenie sypialni Waya do porządku.

Gdy Gerard całkowicie zniknął mi z oczu od razu podbiegłem do jego szafy by poszukać czegoś do ubrania. Gdzieś tam na dole piętrzyły się moje świeżo wyprane łachy. Wolałem jednak nie wylatywać z gołą dupą w razie gdyby ta niezmącona cisza ogarniająca dom, okazała się złudna. Rozsunąłem trzy-skrzydłowe drzwiczki które złożyły się po lewej stronie dając mi pełen dostęp do garderoby Gerarda. Złapałem palcami materiał z którego składała się czarna, elegancka przygotowana prawdopodobnie na pogrzeb marynarka. Przejechałem po wszystkich wieszakach zauważając, że większość ubrań Waya to czarne bluzy, t-shirty czy też koszule. Między nimi dojrzałem coś czerwonego, a za tym czymś rękaw białej koszuli który zaginał się na rogu polarowej, granatowej bluzy. Zerknąłem w bok, by znaleźć stertę koszulek piętrzących się na jednej z kilku pionowo ustawionych półek. Sięgnąłem po pierwszą lepszą, trafiając na szary t-shirt z Batmanem i Robinem. Uśmiechnąłem się. Jedne z moich ulubionych postaci z DC Comics. Przełożyłem zwiewny materiał przez głowę i zerknąłem w niewielkie lustro wiszące przy rogu ściany. Za duża. Jak zwykle. Byłem niski, drobny, blady i łatwo było mnie zgubić w tłumie, albo pomylić z wampirem.- przez jedno spojrzenie wystawiłem recenzję swojego ogólnego wyglądu. Gerard był ode mnie wyższy, masywniejszy ale tak samo chorobliwie blady. Dodawało mu to niespotykanego uroku i tajemniczości kojarzonej z typem artysty, którym definitywnie był.  Spojrzałem na swoje nagie, chude jak patyki nogi i zwisającego między nimi członka. Gdzie do cholery jasnej są moje gacie. To znaczy, te które wczoraj miałem na sobie…
Zostawiłem szafę otwartą i rozejrzałem się po podłodze. Dostrzegłem długopis o który prawie się wyrżnąłem w nocy. Spowodowało to kolejny uśmiech który od razu rozweselił całą moją twarz. Schyliłem się zaglądając pod łóżko. Wśród kurzu i szczelnie zapakowanych kolekcjonerskich zabawek dostrzegłem kawałek materiału. Sięgnąłem po niego wyciągając rękę najmocniej jak potrafiłem i zgarnąłem zgubę, wraz z kilkoma papierkami, które stanowiły resztki opakowań po ciasteczkach. Co za bałaganiarz.
Gdy mój tyłek, jak i również nogi były już zabezpieczone przed spojrzeniami ewentualnych świadków, pająków czyhających na ścianach czy też much latających przy oknach, postanowiłem wyjść z twierdzy w której się ukrywałem. Dotarłem do drzwi i przy okazji wziąłem kolczyk leżący na komodzie tuż przy nich. Zapomniałbym o tym, a tak to sprawię przyjemną niespodziankę Gerardowi.
Włożyłem kolczyk na miejsce i ruszyłem w stronę schodów. W domu panowała grobowa cisza, przerywana jedynie moimi krokami. Stąpałem ostrożnie, by deski za głośno nie skrzypiały. Jakoś nie zbyt chciałem psuć tej ciszy, zakłócać spokoju. Taka atmosfera pasowała mi do miejsca w którym żyje Way. W takim mieszkaniu chciałbym przebywać na co dzień. Klimat w moim własnym był zupełnie inny. W powietrzu gromadziło się napięcie zwiastujące kolejne kłótnie czy też po prostu nieprzyjacielskie wymiany zdań. Jedynie z matką czasem od tak rozmawiałem, zwierzałem się odkrywając część siebie niestety  nadal pozostając dla rodzicielki niezwykle tajemniczym.

Złapałem dłonią balustrady i zwróciłem się w stronę schodów. Nagle usłyszałem coś jakby obijające się o siebie plastikowe butelki, do których dźwięku dołączyło po chwili rozbijane szkło. W tym momencie do moich uszu doszło również głośne przekleństwo które wydobyło się z ust wkurwionego Gerarda.
Zbiegłem truchtem po schodach po czym skierowałem się przed siebie, do kuchni. Chciałem dokładnie przeszukać wszystkie pomieszczenia, tak na wszelki wypadek. Rozejrzałem się zauważając jedynie dwie puszki coca-coli i karton świeżego mleka leżące na stole. Po chwili moją uwagę przykuła karteczka przyczepiona magnesem do lodówki. ‘Musiałam jechać do pracy, przeproś ode mnie Franka. Macie tu coś na śniadanie – mama’ Odetchnąłem po tym jak przez kilka sekund nieświadomie wstrzymywałem powietrze. Czyżbym bał się, że wiadomość będzie brzmieć inaczej? Przez chwilkę podejrzewałem w jej miejscu krótką notkę na którą składałoby się jedno zdanie: ‘Następnym razem pieprzcie się ciszej- Kochający Rodzice i zdegustowany Mikey’. Moja cholerna wyobraźnia nie zna granic, poważnie.

Zaśmiałem się w duchu z własnej głupoty i przez salon przeszedłem pod drzwi znajdujących się obok wyjściowych. Usłyszałem zza nich dźwięk wirującej pralki, co wskazywało na obecność mojego chłopaka w tym miejscu. Mój chłopak – lubię tak o nim myśleć. Daje mi to poczucie przynależności do czegoś ważniejszego, w tym przypadku do związku wyjątkowego jak żaden inny. Związku który wykraczał po za granice ludzkiego światopoglądu gdzie pary stanowili zazwyczaj kobieta i mężczyzna. W tej chwili poczułem się wyjątkowo nie przez sam fakt łamania zasad, a jako mały punk czerpałem z tego wielką przyjemność, a przez świadomość tego, jak cudownym, odmiennym człowiekiem jest mój partner.
Otworzyłem ciężkie drewniane drzwi i zszedłem kilka stopni w dół po nielakierowanych schodkach. W rozświetlonej niewielką żarówką piwnicy stał Gerard, a może raczej modlił się nad pralką. Stawiłem krok na betonowej, zimnej podłodze i rozejrzałem się dokoła. Niewielka piwnica z regałem na przetwory i dwoma pralkami z których jedna wyglądała na nieużywaną od lat. Przy piwnicznym okienku piętrzyło się kilka zakurzonych rowerów i poustawiane w niewielką wieżyczkę pudła po domowych sprzętach.

-To jak kotek, dom jest pusty? –zapytałem nagle tonem w którym kryła się udawana, niemal teatralnie podkreślona zmysłowość. Chłopak odskoczył od pralki i spojrzał na mnie speszony. Chyba przerwałem mu jakąś chwilę samotnej kontemplacji.
-Jezu, Frank… - Gerard zacisnął powieki i marszcząc nos złapał się za niego opuszkami palców. –Przestraszyłeś mnie idioto – prychnął po czym skierował się w moim kierunku. Na ramiona narzucony miał szlafrok czego wcześniej nie zauważyłem.
-Sorki? – uśmiechnąłem się przepraszająco.
-Tak, dom jest pusty – Czarnowłosy oparł się o mnie i złapał dłońmi za plecy przyciągając bliżej siebie. –przynajmniej tak sądzę… -szepnął mi do ucha zastygając w bezruchu na większą chwilkę. Poczułem jak pot gromadzi się na moich skroniach. Jak to, ‘przynajmniej tak sądzę’? Spojrzałem na niego zbaraniały nie wiedząc jak powinienem w tej chwili zareagować. Byłem zbyt nerwowy, to na pewno.
-Zapomnij – chłopak włożył nos w zagłębienie mojej szyi oddychając ciężko. Stłumionym przez moje ciało głosem dodał – To tylko moje urojenia, nie spinaj się Frankie – na te słowa i zdrobnienie własnego imienia rozluźniłem się nieco, nadal pozostając jednak podejrzliwym. Nie znam się na przeczuciach czarnowłosego, nie mam pojęcia jak często to urojenia okazują się prawdą, więc w tym momencie nie mogłem jednoznacznie orzec, czy chłopakowi się zdawało a dom jest całkowicie pusty.

-Głodny? – Gerard wsunął swoje palce w moją luźno zwisającą przy pasie dłoń. Nie słysząc odpowiedzi zaczął  prowadzić mnie niczym dziecko w górę schodów.
-No mówiłem, że chce mi się jeść – odparłem przewracając oczami. Podreptałem za chłopakiem by nie wypuścic  jego dłoni ze  swojej.

Rozsiedliśmy się na kanapie w salonie z miskami płatków, stawiając uprzednio puszki z napojem na stoliku do kawy. Gerard włączył telewizor i zabrał się za jedzenie patrząc głupio w ekran. Zgapiłem to po nim kończąc swoją porcję kilka chwil po tym gdy on odstawił pustą miskę na blat. Z pustymi rękoma przysunąłem się bliżej niego po czym położyłem się niepewnie na jego kolana. Opadłem miękko wyczuwając pod uchem leciutkie wybrzuszenie, nie wskazujące na ewentualne podniecenie. Skuliłem się i złapałem palcami za jego podbródek by skierować  twarz czarnowłosego na swoją osobę. Gerard ocknął się wraz z moim dotykiem i uśmiechnął ciepło odpowiadając na mój rozweselony wyraz twarzy.
-Powinniśmy zbierać się do szkoły – odparł poważnie.
-Eeeee – odpowiedziałem serią sprzeciwiających się odgłosów.
-Franku Iero, musisz się uczyć i zdobywać  dobre oceny, bo inaczej szlaban na miesiąc. – dodał jeszcze bardziej poważnie nie wytrzymując jednak mojego proszącego spojrzenia i wydętych w smutnym grymasie warg. Wybuchliśmy śmiechem równocześnie. Chłopak skulił się nachylając nade mną a ja z nosem w materiale jego koszulki próbowałem opanować salwy śmiechu.
-Możemy zostać jeśli chcesz, ale nie wiem co na to twoi rodzice – Gerard opanował się chwilę później by wznowić rozmowę.
-W dupie to mam – prychnąłem i złapałem chłopaka po czym  wsunąłem dłonie za jego plecy i splotłem  ze sobą palce tak, że w tym momencie nie dałby rady mi uciec. –Czyli zostajemy?
-Do południa, potem ojciec wraca…
-I co? – skrzywiłem się
-Nie wiem co powie na to, że zwagarowaliśmy z lekcji, Frankie
-Ah, no tak.
Gerard z siadu przeszedł w pozycję półleżącą. Jego zakryte podkoszulkiem który wygrzebał nie wiadomo skąd ciało osunęło się, zmuszając bym przeniósł swoją głowę z kolan, na brzuch chłopaka.
-Jak wrócę do domu, to będę mieć przejebane… -przypomniałem sobie.
-Rozmawialiśmy o tym. Wszystko będzie dobrze. – Gee próbował mnie pocieszyć głaszcząc równocześnie kark.
-Nie jestem tego taki pewien. – powrót do rzeczywistości rozpoczął się później niż myślałem, jednak i tak byłem cholernie zawiedziony, że takowa nadal istnieje. Wolałbym pozostać w tym miejscu rozkoszując się obecnością Gerarda, wmawiając sobie, że nikt nie czeka na mnie we własnym domu.
-Jeśli cokolwiek poszłoby nie tak, możesz zawsze do mnie zadzwonić. – palce chłopaka powędrowały pod moją koszulkę przyjemnie gładząc mnie po plecach.
-Mhm… - zamruczałem niczym kot – mięciutki jesteś – uśmiechnąłem się wtulając w Czarnowłosego. Za wszelką cenę starałem się uniknąć tematu, chociaż miałem świadomość, że zadziała to tylko przez chwilkę.
-Ha ha – Gee opuścił dłoń i nachylił ponownie zmuszając mnie do siadu. Sięgnął po puszkę coli. Po chwili ja zrobiłem to samo i gdy uraczyłem się pierwszym łykiem, zrozumiałem jak dawno nie miałem żadnego płynu w ustach. –Ohh… - westchnąłem.
-To co robimy? –chłopak zarzucił nogę na nogę i nonszalancko upił odrobinę coca-coli którą zgrabnie trzymał swoimi długimi palcami.
-Nie wiem, masz coś do czytania? Widziałem sporo komiksów…
-Chcesz obejrzeć?
-Tak! Byłoby super! –podekscytowałem się jak dziecko prawie wylewając zawartość puszki -Ja mogę po coś pójść jak chcesz – zadeklarowałem stając do pionu.
-Jak tam sobie chcesz, poczekam – Gerard wyciągnął w moją stronę wolną dłoń. Nachyliłem się i po chwili otrzymałem subtelnego buziaka smakującego porankiem zmieszanym z chłodną coca-colą. Popędziłem na górę z zamiarem przyniesienia egzemplarzy na które zwróciłem uwagę, gdy wstawałem z łóżka. 
Leżały porozrzucane niedbale na szafce nocnej czekając aż ktoś po nie sięgnie. Tak naprawdę obojętny był mi sposób spędzenia wolnego czasu z chłopakiem, jednak ten wydawał się całkiem kuszący. Po dwunastej opuszczę mieszkanie, by przez dwie godziny maszerować do domu na spotkanie z wkurwionymi rodzicami. Lepiej dobrze wykorzystać czas który nam pozostał.


Przeszedłem obok drzwi prowadzących do łazienki przypominając sobie o potrzebie wymycia własnego ciała. Kurwa po tych nocnych akrobacjach musiałem śmierdzieć niczym małpia klatka w zoo. Przeszedłem powoli przez korytarz gdy nagle uderzyła mnie znana melodia. 20 Eyes zespołu Misfits, stłumione drewnianą deską określaną jako drzwi. Drzwi prowadzące do pokoju Mikey’ego.