czwartek, 22 października 2015

Hesitant Alien - Part 3

Dobra, zacznijmy od początku.
Przez długi czas na blogu było dość cicho. Po kilku miesiącach problemów technicznych W KOŃCU mogę dodać jakiś rozdział. Ta część opowiadania według mnie jest niedokończona, w głowie miałam jeszcze kilka akapitów, ale.. mamy jeszcze sporo czasu, prawda? Rozdział wrzucam już teraz z obawy przed utratą plików. Od dłuższego czasu nad tym pracowałam, w kółko poprawiając błędy i pisząc, pisząc, pisząc ile tylko mogłam. Ten czas był dla mnie dobry, mam nadzieję, że rozdział dorównał mojemu entuzjazmowi.
W komentarzach zadawajcie pytania, dzielcie się ze mną spostrzeżeniami etc, w końcu ja nie gryzę.. mocno ;)

Zapraszam.

Freak

***

Słońce powoli zachodziło, opatulając taras na tyłach domu Wayów ciepłymi barwami. Mężczyzna, 
wcale nie wyglądający na swoje 31 lat, siedział ze skrzyżowanymi nogami na ławce wyścielonej 
kocem. 
-Kolejna nieprzespana noc. Nie wiem ile jeszcze wytrzymam - wyszeptał jakby do siebie, wiedząc 
jednak, że Frank uważnie go słucha. 
-Rozmawialiśmy o tym wiele razy, prawda? - chłopak zaciągnął się dymem papierosowym.
-Niby tak, ale...
-Gerard... - Iero spojrzał na wykładowcę, odwracając się uprzednio w jego stronę, po długim czasie 
wpatrywania w leśny krajobraz.  -Za dwa tygodnie wracasz na uczelnię, a jesteś w takim stanie, że prowadzenie wykładów graniczy z cudem. Dasz radę w ogóle wyjść z domu? Stanąć przed studentami po tym, co się wydarzyło?
-A mam jakiś wybór? 
-Oczywiście, że tak. Każdy go ma. Ale ta praca daje pieniądze, tak? A bez pieniędzy za długo nie 
pociągniesz. 
-Masz 17 lat, co możesz o tym wiedzieć? - Gerard skulił się i ukrył twarz w dłoniach. -Przepraszam, 
masz rację. - wyjęczał tonem dziecka, które w końcu zrozumiało, że źle postępuje. 
-Wiem, że ją mam. - chłopak usiadł na odległym końcu ławki, by nie przestraszyć Waya. -Potrzebujesz mojej pomocy. 

***

Od incydentu znad jeziora minęły ponad dwa miesiące. W tym czasie wydarzyło się wiele, lecz 
najistotniejsze, miało miejsce tuż przed zakończeniem roku akademickiego. Kiedy Gerard, prowadzony spojrzeniem Iero, dotarł pod drzwi domu swoich rodziców, zdał sobie sprawę z tego, jaką szopkę właśnie odstawił. Może nie do końca, wtedy jeszcze nie, ale jakaś część jego osoby wyraźnie odczuwała nieprawidłowości w toku swojego rozumowania. Wielkim szczęściem zdawał się być dla niego fakt, że jego rodzice znajdują się teraz w sanatorium, na Florydzie. Z daleka od swojego obłąkanego synalka. - Mężczyzna zaśmiał się szaleńczo, gdy ta myśl nieoczekiwanie wpadła do jego głowy. Zdawało mu się wtedy, że jest naprawdę obłąkany. Szalony. Niezdolny do życia bez pomocy specjalistycznych leków. W rzeczywistości, jedyny aspekt, który upodabniał go do człowieka szalonego, to zbyt wybujała wyobraźnia. 

Pokój Waya nie zmienił się, odkąd ten po raz pierwszy opuścił rodzinny dom. Ubyło jedynie plakatów, które lata temu przyozdabiały ścianę nad łóżkiem. Pomieszczenie to nabrało surowości. Gerard nie raz czuł chłód, przechodząc przez jego próg. Siedząc w nim za dnia, dużo rozmyślał. Zadawał sobie pytania, nie przesadzając, było ich multum. Wszystkie dotyczyły podjętych przez niego decyzji. W gruncie rzeczy wiedział, jak skończy się kilkuletnia nauka na uczelni połączona z wieczornymi zmianami w knajpie, przy barze. Wiedział, co się stanie, gdy raz sięgnie po kieliszek. Pieniędzy szybko zaczęło brakować, długi narastały, a wraz z nimi nieustające poczucie winy. 

Cóż począć, gdy serce łomocze, niemalże łamiąc żebra? Jak stłumić narastający gniew? W  jaki sposób wyeliminować negatywne emocje? Gerard znał odpowiedzi. Ten człowiek, wiedział o życiu 
naprawdę wiele. Tymczasowe ukojenie znaleźć mógł w wielu czynnościach, lecz ta pierwsza myśl, prześladująca go od studenckich czasów, znów zdawała się przesuwać go na tor, prowadzący do autodestrukcji. 

Pierwsze co zrobił, gdy drzwi zamknęły się za  jego plecami, to gruntowne przeszukanie parteru w poszukiwaniu trunków ojca. Donald Way pozbył się jednak wszystkiego z zaleceń lekarza, o czym 
Gerard wyraźnie zapomniał. Mężczyzna przystanął w kuchni, by ochłonąć. Otworzył jedną z szafek, w której natychmiast odnalazł leki nasenne. Z takimi rzeczami trzeba się przespać, jak to mawiają. Tak więc i zrobił młody wykładowca. Wcześniej ściągnął z siebie przemoczone ubrania, o czym prawie zapomniał, gdy myśl o błogim śnie zajęła jego umysł. 

Następnego ranka, Way wcale nie czuł się lepiej. Był otępiały, bolał go kręgosłup i naprawdę chciało mu się do toalety. Po dokładnym wymyciu rąk, wstawił wodę na kawę i nastroił odbiornik radiowy. Odziany jedynie w bokserki drugiej świeżości, przysiadł nad kanapką z serem, przy czym wypełniał jedno z ważniejszych pism na uczelnię. Rutyna, mogłoby się rzec. Coś jednak zakłóciło pozorną monotonię dnia powszedniego. Natrętne pukanie do drzwi unicestwiło plan Gerarda, by nie dać się ponieść emocjom, jakie tkwiły w nim od incydentu. Z dozą agresji, odrzucił pióro na blat stołu kuchennego, po czym skierował ciężkie kroki ku drzwiom. 

-Cześć - chłopak wyciągnął dłoń. 
-Oh, cześć - Gerard począł lustrować przybysza wzrokiem - Frank, prawda?
Przyjął powitalny uścisk, nadal niepewny intencji nastolatka. 
-Tak, Frank Iero. Poznaliśmy się...
-Wiem, gdzie się poznaliśmy. - Way przewrócił teatralnie oczyma. - W czym mogę służyć? -zapytał 
z nutką ironii w głosie. 
-Chciałem się tylko upewnić, że wszystko gra. Nie musi być pan od razu taki opryskliwy. 
-Widzisz Frank, taki ze mnie skurwysyn. 
-Nie śmieszne - chłopak posmutniał. Nie spodziewał się takiej reakcji na swoje przybycie. Cóż, może jednak nie znał wykładowcy tak dobrze, jak mu się wydawało. 
-Coś jeszcze? - Gerard uśmiechnął się, niby przyjaźnie, choć w rzeczywistości nie miał wcale ochoty na przyjmowanie gości. Zwłaszcza takich gości. 
-Nie. Raczej nie. - wzrok nastolatka plątał się gdzieś między bosymi stopami Waya, a jego własnym obuwiem. -Miło mi cię widzieć suchego i bez błota we włosach, Gerard. -Frank starał się z powagą spojrzeć w oczy Waya, jednak zdobył się tylko na to, by przenieść wzrok na jego twarz, a uwagę skupić na ustach. 

Gerard zdawał sobie sprawę z faktu, iż młody Iero próbuje wzbudzić w nim poczucie winy. Bądź co bądź, bez ingerencji z jego strony, Way nadal czekałby na Lindsey. Przemoknięty, zmęczony i zawiedziony.  Na wspomnie kobiety, zacisnął pięść. Nie chciał znów jednak popadać w skrajności. Wyimaginowana piękność nie stanowiła problemu, który od początku, według Gerarda, stanowił on sam. Jednak, jak mawiał, nie ma problemu, którego nie dałoby sie w jakiś sposób rozwiązać. Być może właśnie on, Frank Iero, jest kluczem do całej tej sprawy. Zjawiając się niespodziewanie w środku lasu, uratował wykładowcę przed katarem a w najgorszym wypadku, grypą. Los Gerarda, był dla Iero czymś niewątpliwie ważnym. Przychodząc dzień po incydencie (Gerard począł określać w ten sposób zdarzenie z minionego dnia), okazał zainteresowanie wykładowcą. Dlaczego by tego nie wykorzystać? - pomyślał Way, spoglądając w nieodgadniony wyraz twarzy Franka. 

-Wybacz. 
-Uhm? 
-Miałem wczoraj niewielkie załamanie. Może nie byłem też do końca trzeźwy. - Gerard skłamał, czego następstwem był nerwowy śmiech. Wychwycił spojrzenie Franka, nadając swoim zwierzeniom autentyczności. 
-Aha - Iero wyraźnie zaczął się nad czymś zastanawiać. -W każdym razie, fajnie, że jakoś pomogłem. 
-Oj, pomogłeś. -Way sprzedał młodzikowi jeden ze swoich firmowych uśmiechów. -Wejdziesz na kawę? - dodał. 
-Nie pijam. 
-Soda? 
Iero przytaknął, po czym oboje weszli do środka. 



*** 


Według pani Iero najlepszą karą za naganne zachowanie, było odesłanie syna do kuchni. Frank znajdował się poza domem przez jakąś godzinę. W tym czasie atmosfera, ciężka i cuchnąca, jakoby była realnym bytem, zdążyła już ulecieć przez uchylone okna w salonie. Pani domu właśnie przyrządzała kurczaka, kiedy jej syn ukradkiem przedostał się do kuchni, by przysiąść na krześle, tuż za nią. Chłopak ściągnął przemoczone, nadające się już tylko do wyrzucenia trampki po czym odrzucił je na bok. Wylądowały koło miski na kocią karmę. Równie przemoczoną bluza poleciała na sąsiednie siedzenie. Frank założył nogę na nogę i począł dokładnie lustrować swoje skarpetki. Pani Iero zachowała względną obojętność wobec syna. Oboje pozostawali w milczeniu, gdy kobieta doprawiała mięso mieszanką ziół. Najwyraźniej nie miała nic do powiedzenia. 
-Zachowałem się jak szczeniak - Frank skierował wzrok ku matce - Przepraszam. -wyklepał tonem udającym skruchę. 
-Podaj mi sól - kobieta wyciągnęła dłoń, czekając aż znajdzie się w niej solniczka. Nawet się nie odwróciła. Frank wykonał polecenie. Oparł się o blat i skrzyżował ręce na piersi. 
-Dlaczego się tak zachowujesz? Przeprosiłem, tak? Wlep mi już tą karę i pozwól chwilę odetchnąć. Boże, ty zawsze doprowadzasz mnie do szału tym, że po prostu jesteś. Kurwa, no...
-Oho, i teraz pokazujesz swoją prawdziwą twarz! - kobieta zmierzyła syna chłodnym spojrzeniem. -Przebierz się a potem do obierania ziemniaków. Twoje przeprosiny nic dla mnie nie znaczą. - odrzuciła ścierkę wcześniej dzierżoną w dłoni, na blat. -  Idź już, smarkaczu. 

Późnym popołudniem, Frank znów został wrobiony w kuchenną robotę. Umył porządnie talerze po obiedzie zjedzonym wspólnie z matką. Iero często przeklinał ojca za to, jak często wyjeżdżał w delegacje. Przebywanie pod jednym dachem, sam na sam z matką, zwiastowało nadejście burzowych chmur. Było tak za każdym razem i Frank wcale nie czuł już żalu na myśl o gorzkich słowach wypowiedzianych w jego kierunku. Szczerze mówiąc, sam często posuwał się do niecenzuralnych określeń. Ostre wymiany zdań zwykle kończyły się, gdy pan Iero parkował swoje volvo na podjeździe. Rodzina znów była w komplecie, udając szczęście. Nikt jednak, prócz pana domu, nie wierzył w to złudne uczucie. Czasami, Frank pozostawiony sam sobie, w czasie gdy jego matka chodziła na cotygodniowe spotkania w gronie przyjaciółek, wypłakiwał swe sarnie oczy w poduszkę, żałując tego, w jakiej sytuacji się znalazł. Mimo wszystko, chłopak jest wrażliwą osobą, podatną na przykrości wyrządzane mu przez matkę. Wmawiał sobie, że zawsze mógł znaleźć się w gorszej sytuacji, ale czasem nawet i to nie pomagało. Nie chodziło już nawet o kształt wypowiedzianych słów, o siłę rękoczynów czy też kary i szlabany, jakie otrzymywał prawie codziennie. Iero nie rozdrabniał się nad poszczególnymi zdarzeniami, bolał go ogół sytuacji. Tym razem jednak zdarzenie albo raczej incydent, pozostał w pamięci nastolatka na długi czas. W przeciwieństwie do sytuacji rodzinnej, w kwestii Gerarda chłopak był piekielnie drobiazgowy. 

Spoglądając na wykładowce, każdego kolejnego dnia, zdawał się już rozpoznawać, gdy ten wkładał tą samą koszulę kilka dni pod rząd. Wiedział, gdy mężczyzna rozpoczynał nową paczkę papierosów, nie mył włosów od tygodnia, czy też zaopatrzał się w kolejną parę butów. Iero zwracał uwagę na każdy szczegół, choć wmawiał sobie, że cielesność Waya wcale go nie interesuje. Czyżby sam siebie oszukiwał? 

Znów wrócił do momentu, w którym odnalazł Waya pośród drzew. Wydawał mu się wtedy bezbronny, kruchy i słaby. Tego dnia Iero zobaczył w wykładowcy dziecko, które samotnie wybrało się na pieszą wędrówkę, w poszukiwaniu skarbów. Zawiedziony brakiem rezultatów, Way pozostał w miejscu, pogrążony w rozpaczy. Było w tym jednak coś więcej i Frank doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Gerard miał obsesje na punkcie zjawisk paranormalnych, a w szczególności tych, których źródło znajdowało się w kosmosie. Obcy zawsze fascynowali mężczyznę, już od maleńkości, czego Iero jeszcze nie mógł wiedzieć. Jedna z fantazji nastolatka, dotyczących Gerarda, polegała na zwykłej rozmowie, bowiem Frank, zafascynowany jego osobą, zapragnął poznać wszystkie szczegóły z jego życia.. Któż by przypuszczał, że znajdzie się człowiek, mający większą obsesję na jakimś punkcie, niż Gerard Way? Zbiegiem okoliczności, i zabawnym trafem, obiektem owej obsesji był właśnie wspomniany mężczyzna. 

Późnym wieczorem Frank rozpoznał u siebie objawy przeziębienia. Skutkowało to wizytą u lekarza, na którą został umówiony przez matkę. Przynajmniej nie muszę iść jutro do szkoły - pomyślał, szczotkując zęby. Spojrzał w lustrzane odbicie, czekając aż ten drugi Frank się poruszy. Chłopak jedynie mrugnął, naśladując swój pierwowzór.

-Następnym razem coś się stanie - pomrugał jeszcze parę razy uśmiechając się do siebie - Stanie się, chłopie. Ja to wiem i ty to wiesz. 
Nastolatek wyszedł z łazienki i pomaszerował w stronę salonu. Wyciągnął zza kanapy butelkę gazowanego napoju. Zaczął poważnie rozważać zrobienie alkoholowego drinka. Przykucnął obok przeszklonej szafki i wyjął z niej kieliszek. Obejrzał go dogłębnie, po czym odłożył na miejsce. Nie tym razem. 

Po chwili namysłu sięgnął po książkę telefoniczną i wraz z nią udał się do swojego pokoju. Przejrzał sekcję nazwisk zaczynających się na literę 'W'. Naprawdę, bardzo, ale to bardzo miał ochotę zadzwonić do Gerarda, chociażby po to, by zapytać, co u niego słychać. Miałby idealną wymówkę - ich popołudniowe spotkanie. Jednak gdy spojrzał na zegar, ze smutkiem zdał sobie sprawę z późnej godziny. Telefon musi poczekać do rana. O ile nie stchórzę - pomyślał Frank. 

Tak oto dochodzimy do momentu, w którym chłopak, zbudzony rześkim, porannym powietrzem, decyduje, że spotka się z Gerardem - osobiście. Gdy znalazł już sposobność, odwaga przyszła sama. Wystarczyło tylko przejść na drugą stronę ulicy. Plan był prosty. Zachęcić do siebie mężczyznę, otworzyć ramiona i sprawić, by ten zechciał spędzać z nim każdy wieczór, przy butelce dobrego wina.- gdyby tylko wiedział o alkoholowym problemie Gerarda. 

Z przychodni, gdzie przyjmuje lekarz Franka, chłopak musiał wrócić sam. Matkę gonił czas, praca sama się nie wykona. Przejechał parę przystanków i wysiadł przy Quebec St. Stamtąd dotarł już na piechotę. Krocząc powolnie ścieżką prowadzącą na ganek domu Wayów, Iero instynktownie poprawił fryzurę. Czerwcowe słońce od wczesnych godzin przygrzewało, sprawiając, że wykończony przeziębieniem umysł Franka pracował na maksymalnie zwolnionych obrotach. Przycupnął na rogu krzesełka będącego częścią taniego zestawu wypoczynkowego i pochylił się ciężko dysząc. Miał nadzieję, że Gerard nie znajduje się w pomieszczeniu, którego okna wychodzą na front domu. Musiałby się tłumaczyć, a tego nienawidzi całym sercem. W końcu zebrał się na odwagę i zapukał do drzwi. Po chwili w wejściu pojawił się Gerard. Pierwsze co przykuło uwagę Franka, to niemal całkowita nagość mężczyzny. Miał na sobie jedynie bieliznę, która pokracznie wisiała na jego biodrach. Bokserki, zawiązane sznurkiem wokół pasa na supeł, były wyraźnie za duże, choć mężczyzna i tak nie wyglądał na takiego, który nosi małe rozmiary. 

-Cześć - chłopak wyciągnął dłoń. 


*** 


Iero podążył za wykładowcą, rozglądając się po części domu, w której się znajdowali. Widać było, że jest zamieszkiwany przez starsze małżeństwo. Papiloty piętrzyły się na kominku i parapetach. Kanapę w salonie przyozdabiały poduszki, obszyte kwiatowym wzorem. Frank przystanął na moment spoglądając tam, skąd przyszli. Promienie słońca wpadały przez okno w salonie. Zegar monotonnie tykał odliczając kolejne sekundy. Na stoliku , przyozdobionym wzorzystymi serwetkami, stało kilka ramek ze zdjęciami. Z niewielkiego dystansu, Iero obserwował scenę z życia Wayów, zatrzymaną w czasie na jednej z fotografii. Dwójka roześmianych dzieciaków z dumą wskazywała na fort wykonany z poduszek i kocy. Zza prowizorycznego wejścia wychylał się mężczyzna - z uśmiechem wpatrywał się w obiektyw. Frank bez namysłu stwierdził, że jeden z dzieciaków to Gerard, mężczynę uznał za jego ojca, lecz drugi chłopiec pozostał dla niego tajemnicą. Rzucił to w cholerę, gdy zorientował się, że Way zniknął z jego pola widzenia. 

Gerard zajrzał do wnętrza lodówki - Gdzie się podziały te wszystkie puszki z colą? - wymamrotał do siebie. Frank usadowił się na krześle. Po przeciwległej stronie stołu piętrzyły się dokumenty, oraz resztki śniadania Waya. 
-Starczy woda, dzięki - chłopak odezwał się, spoglądając nieśmiało w stronę Gerarda. Aura, która go otaczała, była wręcz onieśmielająca. 
-Nie, nie. - wykładowca zaczął niecierpliwie uderzać nagą stopą w posadzkę. - gdzieś tu jest. Jak nie cola, to może sprite. Poczekaj no chwilę. 
Dwa monologi Waya i trzy senne ziewnięcia Iero później, sprawy w końcu przybrały właściwy obrót. Wykładowca namówił młodego chłopaka na kawę z mlekiem, przyrządził napój - dwie kostki cukru, pół na pół - i podał mu go, z uśmiechem. 
-Mam nadzieję, że ci zasmakuje. 
-No nie wiem... - Iero skrzywił się, mieszając kawę smukłą, elegancką łyżeczką. -Mama kiedyś mi dała na spróbowanie i w sumie nie była taka zła - chłopak upił odrobinkę - ale kiedy sam próbowałem zrobić coś podobnego, w imię nauki, miałem ważny sprawdzian następnego dnia, nie mogłem przecież zasnąć, no, mówiąc prosto i zwięźle, smakowało jak szczyny. 

Lekki uśmieszek nie schodził z ust Waya, gdy ten wysłuchiwał opowieści swojego gościa. Bystre spojrzenie zielonkawych oczu, nachodziło chłopca za każdym razem, gdy ten kierował swój wzrok, na ich właściciela. Po krótkiej chwili grobowego milczenia, Gerard zaczął realizować swój plan. Nie było w tym żadnych podtekstów, czy też korzyści materialnych, jakie mogły z owego planu płynąć. - Będziesz moją terapią - pomyślał. Wszystko poszłoby zgodnie z tym, co sobie Way obmyślił, gdyby nie fakt, że Iero okazał się naprawdę sympatycznym dzieciakiem. Po dłuższej wymianie zdań,Gerard wrócił do uzupełniania luk w dokumentach. Frank z zaciekawieniem zaczął wypytywać o pracę Waya, doskonale wiedząc, czym mężczyzna się zajmuje. 

-To ty! - Iero wykrzyknął entuzjastycznie - Masz może chusteczki? - chłopak złapał za mokry nos. 
-Możesz wziąć papier toaletowy, jeśli chcesz. Chusteczki wyszły. - mężczyzna zaprowadził licealistę pod drzwi łazienki. - Wracając do tematu... 
Frank wysmarkał nos. Kulka papieru wylądowała w sedesie. 
-Wracając do tematu, to ty! - Iero zaśmiał się radośnie. -Jesteś tym gościem z uniwerku. 
-Którym gościem, Frank? Spotkaliśmy się już wcześniej? 
-Nie. To znaczy, tak. W każdym razie, nie przedstawiono nas sobie. Byłem na uczelni z klasą i trochę się zgubiłem. Pół godziny przesiedziałem na twoim wykładzie. 
-Kiedy to było? - Way zainteresował się wyznaniem Franka. Gdy skojarzył fakty, ściągnął brwi i zacisnął usta w cienką linię. 
-To było dość dawno - chłopak odpowiedział niepewnie - Coś się stało? 
-Nie, skądże- mężczyzna prychnął, po czym wstał, by po chwili wrócić z paczką papierosów  i zapalniczką. - W co ty ze mną grasz, młody? - odpalił papierosa, odchylił głowę i ostentacyjnie wypuścił dym ze swoich płuc. Wyglądał  jak glina, ze starych filmów detektywistycznych, pomijając to, że był prawie całkiem nagi. 
-Co masz namyśli? - Frank speszył się odrobinę. 
-Widziałem cię, policzmy, ze dwa, może trzy razy. Nie znalazłeś się w mojej sali przypadkowo... 
Iero westchnął, po czym wyrzucił z siebie wszystko, pomijając to, że odrobinę nagiął rzeczywistość. Owszem, wspomniał o sympatii, jaką darzy wykładowcę. Potwierdził, że pierwszy raz, rzeczywiście był przypadkiem. Z żalem przyznał się do tego, że zakradał się na uczelnię, by słuchać wykładów Waya. Na koniec przeprosił i spuścił wzrok, czekając na reakcję Gerarda. 
-A twoje domniemane grzybobranie? - Way strzepnął popiół do popielniczki. 
-Przypadek. 
-Okłamujesz mnie, Frank?
-Skąd te oskarżenia? Kurwa, nie rozumiem, dlaczego  cię to tak interesuje. 
-Może dlatego, że łazisz za mną od dłuższego czasu, a ja nieświadom niczego, zapraszam cię pod swój dach! 
-Nie krzycz, no. Wszystko co ci powiedziałem, było prawdą. Nie rozumiesz mnie. 
-A co tu rozumieć? - Gerard sięgnął po kolejnego papierosa. 
-Nigdy nie miałem wzoru, autorytetu. Nauczyciele w mojej szkole ssą pałę. Rodzice mają mnie gdzieś, a z komiksowych bohaterów już dawno wyrosłem. Kim miałem się inspirować? 
-Dobra, zacznijmy od tego, że z komiksowych bohaterów się nie wyrasta. Kiedy tę kwestię mamy już za sobą, możemy przejść do sedna sprawy, tak? 
-Tak? 
-Nie bój się. To sprawa między nami, nie będę w to mieszać policji. Poza tym - mężczyzna odchrząknął. - Jeśli już masz mnie za ten swój wzór, to chętnie przygarnę cię pod swoje skrzydła. W końcu tym się zajmuję, prawda? Kształtowaniem młodych umysłów! 
-A ile ty masz w ogóle lat, Gerard? 
-Jestem chwilę po trzydziestce. - Way odparł niechętnie. 
-To niewiele. 
-Bzdury. Dwa razy tyle i będę gryzł piach, albo zdychał na raka płuc. - Gerard zaciągnął się, podkreślając tym wagę swoich słów. 
-Co znaczy, że chcesz mnie wziąć pod swoje skrzydła? - licealista uciął wymijający temat. 
-Tak mi się powiedziało - mężczyzna wzruszył ramionami. - Możemy się czasem spotkać, chyba nie jestem w stanie dać ci od siebie więcej. 
-Umowa stoi. - Na ustach Franka zagościł uśmiech - Mogę fajkę? 

sobota, 14 marca 2015

18. Saturday - Part 2

Witam po dość długiej przerwie.
Gdy nie pisałam tyle się działo... o jejku. Koncert Gerarda (kolejkowanie od 8 rano, żeby zobaczyć tak ważną dla siebie osobę, jest warte odmarzniętego tyłka, serio)  i dużo innych fajnych rzeczy (jak również tych mniej fajnych) Nadal nie pozbierałam się po podróży do Warszawy. Z miejsca pozdrawiam wszystkich, którzy się tam ze mną widzieli - albo po prostu mnie widzieli i wiedzieli, że ja to ja :] 
nevermind
co do rozdziału
Tytuł trochę nie pasuje, ale skoro było part 1, to musi być też part 2 heh 

W końcu natchnęło mnie do pisania tego szitowego opowiadania 
Jeśli komuś się podoba, to super. Sama jestem dość zadowolona z tego rozdziału.  Mam nadzieję, że jest jakaś różnica od początku mojej pisaniny. I że to zmiana na lepsze, czy coś. 
No okej, bez zbędnego gadania !! Czytajcie i komentujcie - tak, komentarze są ważne 

freak xx


***

Wróciłem do domu okrężną drogą. Dałem sobie czas. Przemyślałem każdą ewentualność. Ojciec był nieprzewidywalnym człowiekiem. Kto wie, jak zareaguje na moje przybycie?

 Zniosę wszystko. Teraz czuję, że będę potrafił to zrobić. Od momentu, w którym poznałem Gerarda, coś w moim życiu zmieniło się na lepsze. Po pierwsze, zyskałem przyjaciela. Zyskałem kochanka. Po drugie, byłem prawie szczęśliwy. To dobre określenie. Na ten moment idealne, bo przecież w każdej chwili wszystko może się zjebać.

Znajdowałem się już niedaleko domu. Od rozmyślań rozbolała mnie głowa. Złapałem palcami jednej dłoni za skronie i zmarszczyłem czoło w niezadowoleniu. Powinienem się odprężyć. Dalej, Frank. Wdech, wydech. Jesteś odważny. Jesteś człowiekiem bez strachu. Jesteś cholernym Daredevilem! Tyle, że ty nie oślepłeś na wskutek jakiegoś wypadku i nie posiadasz nadludzkich zdolności. Jedyne co ci się w tym momencie przyda, to ślepota. Oj, nie chcesz zobaczyć złości wymalowanej na twarzy swojego staruszka, młodzieńcze.

Zaśmiałem się.

Moje obawy były niedorzeczne. Robiłem z igły widły. Zawsze. Cholerny ze mnie paranoik.
Zarzuciłem torbę na drugie ramię. Po burzy wychodzi słonko, na niebie rozciąga się kolorowa tęcza i wszystko jest takie piękne! Nie dla mnie. Dziś upał dawał mi się we znaki. Ból po pierwszym stosunku wrócił ze zdwojoną siłą i ledwo co stawiałem kroki na rozgrzanym betonie. Żadnych kałuż, wszystkie wyparowały. Nie mam pojęcia jakim cudem. Zmienność pogody w tym mieście zawsze mnie zadziwiała.

Do tego ciężar, przerzucany co jakiś czas z ramienia na ramię. Moja kondycja jest kiepska i takie wędrówki mi nie służą. Wiem o tym, jednak taka opcja była odpowiednia dla moich przemyśleń, a miałem ich sporo. W ogóle, za dużo myślę. Gdybym raz odpuścił, nic by się przecież nie stało.

Dotarłem na swoją ulicę i chwilę później stąpałem już po zarośniętym trawniku przed domem. Rzuciłem torbę przed drzwiami i siadłem na wycieraczce. Zerknąłem przed siebie. Nie dostrzegłem żywej duszy, nawet samochodów. Nie usłyszałem żadnych dźwięków z wyjątkiem tych, wydawanych przez naturę. Na podjeździe nie było auta. Ojciec pojechał do pracy.

Wejdę do środka. Jeszcze chwilka – pomyślałem przygryzając wargę. Zimny, znajomy w smaku metal zagruchotał między moimi zębami. Puściłem przedmiot i westchnąłem. Gerard. Oczywiście, gdy tylko poczułem kolczyk moje myśli powędrowały ku jego osobie. Kurwa. Mam nadzieję, że wszystko z nim okay. Jeśli nie pozagryzali się z bratem, spotkam się z moim chłopakiem w sobotę.
Z tą myślą wstałem i uśmiechając się otworzyłem drzwi. We wnętrzu panowała martwa cisza. Zauważyłem trzy pary damskich butów pod wieszakami na kurtki, co znaczy, że mama nigdzie nie wyszła. Nie wiedziałem, co powinienem w tym momencie zrobić. Krzyknąć, że wróciłem? Nie. Głupi pomysł. Nie mogłem jednak zamknąć się w swoim pokoju, bez uprzedzenia kogokolwiek o moim przybyciu.

Kurwa, kurwa, kurwa.

Radio.

Ktoś włączył cholerne radio.

Przeszedłem przez korytarz trzymając się prawej strony i zajrzałem do salonu. Mama leżała na kanapie. Nie wyglądała najlepiej. Jej ciemne włosy były nieumyte, a widoczna dla mnie część twarzy blada i pozbawiona grama pudru. Zerknąłem na stolik. Koło pustej szklanki leżał pasek tabletek. Chyba nasenne. Wśród bałaganu utworzonego z książek telefonicznych i gazet, leżała nadgryziona kanapka i zużyte chusteczki.

Wstrzymałem oddech. Poczułem nagły, ostry ból w klatce piersiowej. Jeśli mama nie była chora, musiała być jakaś inna przyczyna jej kiepskiego stanu. Co, jeśli szukała mnie? Co, jeśli zarwała noc wydzwaniając do wszystkich moich znajomych? Nie mogła jeść? Płakała?
Jestem winien jej cierpienia.

-Mamo? – szepnąłem zbliżając się do kanapy.  Nagle, kobieta otworzyła oczy i chwilę później już siedziała. Cofnąłem się o krok. Po serii zawrotów głowy spowodowanych szybką zmianą pozycji, stanęła na nogach i ruszyła w moim kierunku.

Wbiłem wzrok w ziemię, kiedy niespodziewanie zostałem otoczony ramionami matki. Rozpłakała się, trzymając mnie w objęciach. Jej ciepła dłoń, mocno przylegała do moich pleców.

-Przepraszam… -szepnąłem w jej ramię. Byłem od niej trochę niższy i w tym momencie zmuszony, by zaprzestać oddychania. Nie miałem serca informować jej o braku dostępu tlenu do moich ust czy nosa. Byłem szczęśliwy, że pozbawiłem ją zmartwienia, jakim niewątpliwie była moja ucieczka. Czułem równocześnie winę, bo doprowadziłem do tej całej sytuacji. Miałem ochotę sam się rozpłakać, ale musiałem być silny.

Po chwili matka puściła mnie pozostawiając jedynie dłonie, które w tym momencie spoczywały na moim ramionach.

-Myślałam, że cię znaleźli – załkała.
-Kto mnie znalazł? O czym ty mówisz? – moje ciało przeszedł dreszcz.
-Gdy ojciec wyjechał, pod dom podjechało sportowe auto. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn. – podałem rodzicielce opakowanie chusteczek które odnalazłem wzrokiem na regale.
-Pytali o ciebie. Zauważyłam, że jeden ma broń przy pasku.
-Broń?
-Frank, w coś ty się wpakował?! – jej ton zmienił się diametralnie. Radość minęła, nadeszła złość.
-Zaraz, chwila moment. Zacznij od początku. – usiadłem i spojrzałem na nią uważnie. –Czego chcieli ode mnie ci ludzie?
-Czarnoskóry twierdził, że macie niedokończone sprawy i nie wywiązałeś się z jakiejś umowy.

O nie.

-Drugi zaśmiał się  i dodał, że masz tydzień, bo inaczej wszyscy jesteśmy martwi.

Cholera.

-Frank, on nie żartował. Powiedz mi natychmiast, co masz wspólnego z organizacją?!
-Z  –przełknąłem ślinę. –organizacją?
-Mężczyzna twierdził, że jesteś jednym z nich. Chodzi o broń? To szajka przestępców? Rozprowadzacie narkotyki? – jej głos przepełniony był złością. Kręciła się wkoło, krzyżując ramiona na piersi i mierzyła mnie wzrokiem.

To gorsze niż wszystko czego się spodziewałem. Jestem teoretycznie martwy.
-Tata wyjechał? –zmieniłem temat.

-Pokłóciliśmy się. – mama westchnęła.
-Czy to przeze mnie? –zacząłem panikować. Całe moje ciało drżało ze strachu a żołądek zacisnął się w ciasny supeł.
-To teraz nie jest istotne. Musimy zadzwonić na policję.

-Nie! – wstałem i złapałem matkę za dłoń sięgającą po telefon. Handlowałem czymś nielegalnym, jeśli policja tu przyjedzie, to się o tym dowie, jeśli się o tym dowie, przymkną mnie, tym samym nie pozwalając na ochronę rodziny. Musiałem chronić swoją rodzinę. Musiałem wrócić do pracy dla organizacji.

-Andy – nagła myśl sprawiła, że złapałem za słuchawkę i ignorując krzyki matki pobiegłem do kuchni.
Wykręciłem jego numer ledwo trafiając w klawisze. Oparłem się o blat i zamknąłem powieki. Jeden sygnał, drugi, trzeci.
-Halo? – Zaspany głos zakończył moje oczekiwanie. Odetchnąłem z ulgą i otworzyłem powieki. Mama stała w wejściu. Wyglądała już na mniej wściekłą, ale chyba nadal miała do mnie żal. Nie dziwię się. Jej syn okazał się być kryminalistą.

-Wszystko dobrze? –zapytałem kilka sekund później.
-A u ciebie?! –chłopak wrzasnął –Byłem wczoraj po towar i usłyszałem jak Dave wspomina coś o tobie Conorowi. Nie pojawiłeś się. To było podejrzane. Zapytali mnie o co biega, a ja tylko wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że odszedłeś. – Andy się zaśmiał.
-Jaka była ich reakcja?
-No wiesz…
-Andy.
Spojrzałem na postać matki wsłuchującej się w każde moje słowo. Stanąłem przodem do okna, z dala od jej wzroku i ściszyłem ton.
-Mówili, że możemy odejść kiedy chcemy, prawda?! – spytałem zrozpaczony.
-Oni mówią różne rzeczy… -usłyszałem coś jak otwieranie zamka w drzwiach. Po chwili w słuchawce rozległ się nieznośny szum.

Połączenie zerwane.

Świetnie.

Wypuściłem z płuc powietrze, które wstrzymywałem nieświadomie od zakończenia rozmowy telefonicznej. W tym momencie każdy dźwięk jaki dotąd ignorowałem, trafił do ośrodka słuchu i przywrócił mnie tym do życia. Nie zmieniając pozycji, czy nawet kąta nachylenia głowy wyjrzałem przez okno. Słońce dalej nieźle przygrzewało. Jakiś chłopiec szedł środkiem ulicy ciągnąc za sobą wielkiego psa. Oboje byli pokryci strzępkami roślin. Zdaję się, że bydle nieznanej mi rasy wywróciło gówniarza i pociągnęło go przez niewielki odcinek trawnika. Przed domem Lettermanów pojawił się wóz ekipy sprzątającej. Wysoki, postawny mężczyzna wyskoczył zza kierownicy, splunął w bok i zajął się wyładowywaniem sprzętu z bagażnika furgonetki. Kolejna dzika impreza u Cody’ego i Milesa. Ehh.  Nie znoszę typów. Jedyne co im w głowach to chlanie i obłapianie licealistek chętnie pojawiających się na tego typu schadzkach, mających je zapewne za jakiś młodzieńczy rytuał. Jeśli raz nie wylądowałaś w łóżku z obleśnym burakiem z mat-fizu, nie wiesz czym jest prawdziwe życie, dziewczyno.

Gdzieś w całym tym  bałaganie, gonitwie codziennego życia, jestem ja. Frank Iero. Pracownik sklepu muzycznego na rogu Burton St, wagarowicz, domniemany ćpun, choć w rzeczywistości zbawca i bohater tejże grupy. Do tego wszystkiego jeszcze gej! Jego chłopak, Gerard, odebrał mu zeszłej nocy dziewictwo a teraz, kiedy młody Iero jest już w domu, dowiaduje się, że organizacja przestępcza dla której pracuje, chce dla przykładu pozbyć się jego rodziny! Bądź co bądź, chłopak nie ma lekkiego życia. Ale czy nie on sam zgotował sobie taki los?

Odwróciłem się na pięcie powodując, że podłoże pod moimi stopami zasyczało niczym konające zwierzę. Tak, dokładnie. Poczułem się, jakbym deptał wiewiórkę.

Matka nadal stała w wejściu, opierając się o framugę. Cienie pod jej wyrażającymi ogromny smutek oczami, nieświeże włosy, które zdążyła już lekko przeczesać swoimi długimi palcami i grymas na ustach, którego znaczenia nie potrafiłem odczytać. Ni to złość, ni to smutek. Może ukrywało się w nim poczucie winy? Miała o co się obwiniać, nieprawdaż? Jej syn stoczył się niemal na same dno, ciągnąc za sobą najbliższych. Chciałem przełknąć ślinę lecz w gardle stanęła mi wielka gula. Ruszyłem przed siebie unikając wzroku matki i gdy mijałem ją w przejściu, będąc w odległości nie większej niż metr odskoczyłem bojąc się jej dotyku. Nie chciałem, by cały ten ból znalazł się we mnie. Wierzyłem w to, że za pomocą dłoni go na mnie przeleje.

Może i jestem cholernym egoistą, ale muszę pozostać tym silnym, muszę być czujny i myśleć logicznie, muszę znaleźć wyjście z tej chorej sytuacji.
-Frank…

Zerknąłem przez ramię.

-Przepraszam.. – wyłkałem głosem niepodobnym do swojego.
Złapałem za pasek swojej torby i pociągnąłem ją, przewracając oparte o ścianę parasole, które upadły na zatęchłe deski z miękkim hukiem.

Walić to.

Niezdarnie wdrapałem się po schodach i resztkami sił zdjąłem z siebie wczorajsze ubrania. Nie dbając o higienę, sięgnąłem po świeże jeansy i włożyłem je na majtki (wydaje mi się, że czyste) które znalazłem gdzieś na podłodze.

Zmieniając garderobę, starałem się zmienić również nastawienie. Starłem kropelki potu zbierające się przy skroniach i wykonałem kilka głębokich wdechów. W moim wnętrzu odbywała się bardzo głośna, huczna zabawa. Głosy odbijające się echem o czaszkę, przyspieszające coraz to bardziej w niezrozumiałym bełkocie, zaczęły przyprawiać mnie o mdłości. Równocześnie czułem też spokój. Zewsząd otaczała mnie cisza. Drobinki kurzu unosiły się jakby zamknięte w klatce, jaką utworzyły dla nich stróżki słonecznego światła, wpadające do pomieszczenia przez na wpół zasłonięte żaluzje.
 Ciśnienie świszczące w moich uszach i strach wypełniający całe ciało – nie mogłem tego pominąć, choćbym bardzo chciał. Musiałem to z siebie wyrzucić, natychmiast, zanim eksploduję.

Przeczołgałem się do biurka, złapałem za kosz na papiery i zwymiotowałem.

Powinienem poczuć się wyzwolony od wszelkich zmartwień, czyż nie? Może uzyskam taki efekt, gdy wypłuczę z ust ohydny smak wymiocin. Przydałoby się również umyć podłogę. Ścianki kosza na śmierci do którego zwymiotowałem, były zrobione z metalowej siatki toteż jakaś część ‘moich zmartwień’ wypłynęła na i tak już brudny, nieodkurzany od tygodnia dywan.

Posprzątałem bałagan i wpuściłem do pokoju odrobinę świeżego powietrza. Nie mogąc pozbyć się okropnego zapachu, sięgnąłem po dezodorant mamy i spryskałem cały dywan.

Od momentu w którym znalazłem się na piętrze, czekałem, aż rodzicielka przyjdzie tu za mną. Ale nie przyszła, nie wykrzykiwała mojego imienia, nie zapukała do moich drzwi. Znam ją na tyle, by wiedzieć, że jest wykończona psychicznie. Chyba tylko raz widziałem ją w podobnym stanie, ale nie rozumiałem wtedy jej zachowania. Była późna jesień, kilka tygodni wcześniej zmarł dziadek – ojciec mojego ojca. Jako że z tej strony nie mieliśmy rodziny, a jeśli już, to najbliższa mieszkała w Kalifornii, pogrzebem zajęła się mama. Mój kochany tatuś, który powinien być w tym momencie wsparciem dla swojej żony, zaczął coraz częściej zaglądać do kieliszka. Po całej uroczystości, tak mu już zostało. Mama codziennie zajmowała się mną, równocześnie doprowadzając do porządku ojca. Przynosiła mu tabletki i wodę, przykrywała kocem, podawała kolejne flaszki nie chcąc słuchać jego wrzasków. Aż w końcu powiedziała – dość. Pamiętam, że tata zniknął na kilka tygodni, a kiedy wrócił, był jak nowy człowiek. Teraz już wiem, że udał się na odwyk.

Ojciec nie dał sobie rady z problemami, złamał się, był słaby. Nie mogę popełnić tego samego błędu, nie mogę zawieźć mamy. Tak naprawdę nie znam przyczyny jego wyjazdu, ale obawiam się, że to ja nią jestem. Moja ucieczka z obiadu u cioci Meredith. Przysporzyłem rodzinie problemów nie tylko swoim szczeniackim zachowaniem, wplątałem ich w swoje własne spory z organizacją. Naraziłem na coś o wiele gorszego niż alkoholizm czy depresja. Jestem za to odpowiedzialny i jeśli nie będę świadomy całej sytuacji i wystarczająco twardy, ktoś może zginąć.

Usiadłem przy biurku i wyrwałem kartkę z jakiegoś zeszytu. Przygryzałem wargę do krwi, spisując wszystko, co powinienem w tym momencie zrobić. Nie mogłem pominąć żadnego punktu. To sprawa życia i śmierci.

W całym tym spisie uwzględniłem Gerarda. Nie mogłem pominąć kogoś tak istotnego, nie. Dziś odbywa się pogrzeb jego babci, osoby, którą darzył ogromnym uczuciem, której zawdzięczał zapewne więcej, niż mi powiedział. Takich rzeczy nie da się czasem ująć w słowa. W sobotę, gdy się spotkamy, będę dla niego największym wsparciem i zrobię wszystko, by czuł się odrobinę lepiej.
Muszę naprawić swoje błędy. Sprawić, że moja rodzina będzie na powrót bezpieczna. Jeśli dokonam tego, zapewnię bezpieczeństwo również jemu. Kto wie, co zrobiliby ci ludzie, gdyby dowiedzieli się ile Way dla mnie znaczy. Zawsze mógłby być kolejnym przykładem na to, że im się nie odmawia.
Zapisałem punkty, według których zamierzam się kierować. Gdybym nagle stracił zdrowy rozsądek, zawsze będę mieć je pod ręką.

-Iero, debilu. Jesteś kurwa idiotą, wiesz? –wymamrotałem do siebie dzierżąc w rękach listę. –Żyjesz kurwa w karykaturalnej, pedalskiej wersji agentów NCIS. –zaśmiałem się cicho. Chyba już zaczynam wariować.

Pozostałem w swoim pokoju, aż do pory obiadu. Nie wiem, czy mama zamierzała coś ugotować. To nie jest istotne. Najwyżej zrobię sobie kanapki.

Zszedłem na dół, do łazienki i chlusnąłem sobie wodą w twarz. Rozczesałem plączące się kłaki na głowie i wygładziłem materiał koszulki, by wyglądać w miarę elegancko. Usiadłem na muszli klozetowej i przeanalizowałem wszystko, co zamierzałem powiedzieć mamie. Musiałem ją jakoś uspokoić i odwrócić uwagę od tego, że jej życie było niewątpliwie zagrożone. Nie wiem, czy to dobry plan, ale nie widzę innego rozwiązania.

Gdy wszedłem do salonu, wszystko wyglądało zupełnie tak, jak wtedy gdy byłem tu poprzednim razem. Mama leżała skulona na kanapie, najwyraźniej pogrążona w lekkim śnie.
-Mamo, musimy porozmawiać. – szepnąłem siadając w fotelu. Gdy zaczęła coś mruczeć, próbując się rozbudzić, spiąłem wszystkie mięśnie w zniecierpliwieniu.
-Tak, synku?
-Dlaczego jesteś taka spokojna? –zapytałem zaniepokojony.
-Leki nasenne. Kiedyś zrozumiesz, choć mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. – kobieta zmusiła się do siadu, po czym przykryła ramiona kocem.
-Mamo…

Westchnęła.

-Ufam ci, Frankie. I… oczywiście, że jestem zdenerwowana! Co żeś ty nawywijał… w głowie mi się to nie mieści. – jej głos był zachrypnięty i cholernie monotonny. Rzeczywiście, musiała być pod wpływem silnych leków.
-Może zrobię ci herbaty? – zapytałem, od razu podnosząc się z miejsca.
-Dziękuję synku.

Po kilku minutach wróciłem z kubkiem gorącego napoju. Dałem jej tym czas na rozbudzenie. Koniecznym było, żeby rozumiała każde moje słowo.

-O czym chciałeś porozmawiać?
-Więc… - odwróciłem się uprzednio podając jej kubek i usiadłem na wygrzanym fotelu. –Załatwię sprawę z tą całą organizacją i nie musisz się niczym martwić, poważnie.
-Jak? Synku, ci ludzie brzmieli poważnie, nie sądzę, żebyś był w stanie ich przekonać.
-Wyjaśnię ci coś. Tak, robiłem złe rzeczy i tak, możesz się o to gniewać. Ale póki czegoś nie wymyślę, będę musiał do tego wrócić.
-Do czego dokładnie? – ton jej głosu wyraźnie wskazywał na to, że się ożywiła. Znów brzmiała jak moja mama, a nie jak człowiek na łożu śmierci.
-Dostarczałem różne substancje… nielegalne substancje do ludzi którzy je sprzedawali.
-Narkotyki? Wiedziałam…
-Nie wiem jak to się dokładnie nazywa, mają oznaczenia na paczkach i tym kieruję się w rozsyłce. – westchnąłem. –Skończyłem z tym i dlatego nam grozili.
-Czyli wszystko wygląda mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażałam. – kobieta założyła nogę na nogę i odstawiła kubek na stolik. –Wiesz, że kiedyś cię za to zamkną? Czy wychowałam kryminalistę? Czy zasłużyłam sobie na to, by widywać swojego syna raz na kilka tygodni w jego więziennym uniformie?
-Nie mamo…
-Nie dawałam ci kieszonkowego? Miałeś za mało? –krzyknęła.
-Nie..
-Więc dlaczego do kurwy nędzy się w to wszystko wplątywałeś?!
-Wpadłem w złe towarzystwo i.. tak jakoś…
-Myślałeś o nas, gdy łaziłeś z tymi paczkami po mieście i dawałeś je jakimś podejrzanym typom?!
-Nie ale..
-Wiedziałeś, że może dojść do takiej sytuacji?!
-Tak.

Uderzyła dłońmi w kolana dając upust frustracji.

-Świetnie…

Łzy napłynęły do moich oczu. Nie chciałem, żeby miała mnie za śmiecia. Nie pójdę do więzienia, nie zostawię jej!

-Więc nie masz już syna, tak? –zapytałem znając już doskonale odpowiedź.
-Nie, Frankie. Mam syna. Mam bardzo mądrego, cwanego syna który niewiarygodnie dobrze kłamie! I oczywiście, że cię kocham. Nie mogłabym przestać. Sęk w tym, że okropnie mnie zawiodłeś, synku.

W ekspresowym tempie znalazłem się na kanapie, tuż obok niej.

-Przepraszam za wszystkie kłamstwa.
-Co się stało, to się nie odstanie. –kobieta złapała moją dłoń i schowała ją w swoich, wypielęgnowanych, ze starannie zrobionym manicurem.
-Czy mogę zrobić coś, żebyś mi zaufała? Powiedzieć coś prawdziwego?
-Zdałam sobie sprawę, że nic nie wiem o własnym dziecku, wiesz? –kobieta westchnęła olewając zupełnie moje błagalne prośby.
-Jestem gejem.

Jej spojrzenie natychmiast przeniosło się z dłoni, na moją twarz.

-Teraz już coś wiesz. – uśmiechnąłem się smutno.

Wyrwałem dłoń z jej uścisku i wstałem.

-Zrozumiem, jeśli mnie nienawidzisz, ale przynajmniej coś o mnie wiesz. –cofnąłem się o krok. –Obiecuję, że już nigdy nie zobaczysz ludzi z organizacji i przysięgam, że będę lepszym synem.
-Frank…

Cofnąłem się tak daleko, że znalazłem się w przedpokoju.

-Obiecuję. – włożyłem na nogi tenisówki, nie odrywając wzroku od kanapy. Widziałem tylko, że rodzicielka ukryła twarz w dłoniach. Nie płakała. Zdaje się, że próbowała przetworzyć wszystkie informacje, jakie otrzymała. Ta ostatnia zajmie ją na tyle, że przestanie zamartwiać się organizacją. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Wybiegłem z domu i udałem się na przystanek. Słońce grzało mniej niż w południe, chłopiec znów wyszedł na spacer ze swoim psem a wóz ekipy sprzątającej zniknął sprzed domu Lettermanów.
Za jakiś czas, pięć przystanków i trzy rozmowy później, spotkam się twarzą w twarz z ludźmi, którzy zakłócają spokój mojej rodziny i wrócę w ich szeregi, żeby móc dalej ją chronić. Nazywam się Frank Iero i jestem cholernie popieprzonym nastolatkiem. 




piątek, 26 grudnia 2014

Hesitant Alien - Part 2

Także ten tego... cześć. Dodaję kolejną część w środku nocy - bo mogę. A tak serio, to męczyłam się z tym jakiś czas, przerzucając me wypociny z jednego laptopa na drugi. Nie wiedziałam jak to wyświetlić, więc próbowałam ściągać worda a potem walnęłam facepalma, bo przecież jest jeszcze wordpad. Śmieję się z siebie, wy też możecie się ze mnie śmiać. Tak, to oficjalne pozwolenie. Rżyjcie z głupoty freaka, a potem czytajcie (i komentujcie)
peace


***


Człowiek kierowany dziwnym impulsem, niekontrolowaną potrzebą odkrycia czegoś nowego, mającego swe miejsce w lesie jaki naszkicowała jego wyobraźnia. Mężczyzna który przez całe swoje życie próbował dowieść, iż rzeczy niemożliwe, sprawy wagi międzyplanetarnej (!) mają miejsce tuż pod nosem każdego z nas. Tego dnia, Gerard Arthur Way miał się przekonać, że wszystko w co wierzył, jest prawdą. Czyż to nie wspaniałe uczucie? Mieć w końcu pewność. Ale Gerard czuł coś jeszcze i nie była to ekscytacja. 

Piękna, czarnowłosa kobieta, która anielskim głosem rozbrzmiewającym w jego głowie powtarzała w kółko swe imię, by on, zwykły śmiertelnik przestał zadręczać się tym małym niedopowiedzeniem. Pokazywała mu również obrazy. Tak. Las rozprzestrzeniający się za polną drogą, kilka ulic od domu Wayów. 

Wtedy właśnie młody mężczyzna pierwszy raz od lat nie zabrał ze sobą paczki papierosów. Nałóg zawsze był silniejszy. Coś nieustannie przypominało mu o tym szczególe, zdarzało się nawet, że w połowie drogi do pracy wracał  po paczkę, która zostawała na szafce przy jego łóżku. Zastanawiał się czasem, czy to nie głupota. Przecież mógł wysępić kilka fajek od Stewarta, który uczył w swej klasie naprzeciwko tej przynależącej do Waya. Mógł też kupić nowe, miałby większy zapas, nie musiałby późnymi, zimnymi wieczorami, przyodziany w skórzaną kurtkę chodzić do sklepu znajdującego się w centrum jego dzielnicy. Trzęsącymi się z zimna palcami, łapał wtedy rulonik, by już po chwili wypuścić ze swych płuc kłęby trującego dymu. Gerard był zbyt leniwy i zapominalski by myśleć o takich rzeczach na zapas. Ale papierosy… Nie ważne jak bardzo zmęczony, czy spóźniony był Way, zawsze znalazł sposób by dorwać paczuszkę swoich rakotwórczych ruloników. 

Mężczyzna nie zważał na to, że mokre od potu włosy lepią mu się do twarzy i zasłaniają pole widzenia. Co dziwniejsze, temperatura tego dnia była o wiele niższa, niż zapowiadano. Burzowe, ciemne chmury zbierały się nad Portland zmuszając mieszkańców do pozostawania w domach, ewentualnie zabierania parasoli i płaszczy przeciwdeszczowych, gdy już koniecznie musieli wybrać się do miasta. Każdy tutaj wiedział, że wiosenne ulewy trwają godzinami, woda zalewa ulice i zdarza się również, że wiatr zrywa linie telefoniczne.

Gerard zapomniał o bożym świecie. Rower wrzucił w krzaki, gdy zacinająca się przerzutka doszczętnie zniszczyła jego kruchą psychikę. W tym momencie liczyła się tylko ona – tylko Lindsey. 
Kiedy wiatr zerwał się na dobre, rozwiewając nieokrzesane strąki włosów z twarzy Waya, ten zauważył, że jest już prawie u celu. Uśmiechnął się pod nosem i przyspieszył kroku. Czy to szaleństwo? 

‘Nie, mój drogi. To przeznaczenie’ 

-Lindsey… -Gerard wyszeptał jej imię zawieszając wzrok na staruszku, który wypakowywał właśnie zakupy ze swojego auta. Ten spojrzał z ukosa, rozpoznając dziwaka mieszkającego kilka ulic dalej. Prychnął pod nosem z odrazą, by powrócić do swojego zajęcia. 

Wszystko wokół stało się nagle niesamowicie szare i nierzeczywiste. Jakby świat upodobnił się do obrazu z czarno-białego odbiornika telewizyjnego. Tego dnia puszczano kolejny film science-fiction, ten w którym blondynka w białym kitlu szukała sygnałów z kosmosu. Tak! Na samym końcu przyleciały zielone ludki oddając ziemianom uprowadzonych wcześniej ludzi. Szczęśliwych, nienaruszonych. Donna zawsze wyłączała telewizor o godzinie 22, toteż trzynastoletni Gerard nigdy nie mógł obejrzeć ukochanego filmu do końca. Po za tym jednym razem, kiedy jego matka zasnęła w fotelu, trzymając pilot w dłoni. Chłopiec na paluszkach podszedł do rodzicielki i z precyzją wyjął kawałek plastiku z pomiędzy jej palców. Siedział metr od odbiornika jeszcze kilkanaście minut, aż do napisów końcowych. Muzyka w tle obudziła Donnę, ale nie zastała w pokoju swojego syna. Chłopak szybko biegał. 

Leśna droga zamieniająca się w błotnistą breję nie powstrzymała Gerarda przed dostaniem się nad jezioro. Lindsey nakazała mu przysiąść na kłodzie, jaką przytaszczyli w to miejsce okoliczni rybacy. Obiecała, że się zjawi. Obiecała, że wszystko mu powie. Czym że było to ‘wszystko’? Gerard nie musiał tego wiedzieć, by mieć pewność, że Lindsey udzieli mu informacji jakich pragnął od dawna. Chciałby ją pocałować. Jest piękna, zapewne nawet piękniejsza niż na rysunku, jaki mężczyzna wykonał tego ranka. Gdy deszcz rozpadał się na dobre, Way w końcu dotarł na miejsce. Nie znalazł kłody, toteż przysiadł na mokrej trawie, tuż przy brzegu. Spojrzał w niebo, lecz woda wlewająca się do jego oczu uniemożliwiła mu dojrzenie czegoś nadnaturalnego. 

Żadnych latających spodków, żadnych kolorowych świateł. Jedynie woda przelewająca się z jednego brzegu na drugi, grzmoty, pioruny widziane na horyzoncie – zapewne jeden uderzył już w jakieś drzewo bliżej Bangor. Przemoczony do suchej nitki Way, nadal pozostawał na swoim miejscu oczekując tajemniczej nieznajomej, która pojawiła się znikąd na stronie jego szkicownika. Czy to nie brzmi niedorzecznie? Gerard zmarszczył brwi w zamyśleniu. Zimna woda lejąca się hektolitrami z nieba rozjaśniła umysł czarnowłosego. Logika - zdarzenia które nie trzymają się kupy, kobieta która prawdopodobnie jest jedynie wytworem wyobraźni młodego wykładowcy. To wszystko zdawało się być tak przejrzyste, tak prawdziwe. W jakie szaleństwa potrafimy uwierzyć, gdy  jesteśmy kilka kroków od spełnienia marzeń? Gerard uwierzył we wszystko, co podpowiadał mu jego, do tej pory, niezawodny umysł. Czyżby postradał zmysły? Histeryczny śmiech jaki wydobył się z jego ust, niósł się echem w uszach leśnych zwierząt przez kolejne miesiące. 


*


Mimo, że burza zbierała już pierwsze żniwa Frank nie zamierzał wracać co domu. Matka by go uziemiła i odebrała możliwość śledzenia wykładowcy, jeśli zdecydowałby się wziąć parasol i kontynuować poszukiwania. 

Chłopak zapiął się aż po szyję i zarzucił na głowę kaptur. To powinno wystarczyć, najwyżej się przeziębię – pomyślał zacierając dłonie w łączonej kieszeni bluzy. Trampki z odklejającymi się podeszwami klapały wesoło o płyty chodnika przez które woda przetaczała się aż do kolejnych, wypełnionych już i tak po brzegi studzienek. Iero wiedział, że z profesorem dzieje się coś dziwnego. Nie był tego taki pewien, aż do momentu kiedy napotkał rdzewiejący rower Waya w krzakach. Chłopak domyślał się, że Gerard poszedł dalej pieszo. Raczej nie został na herbatkę u pani Richardson, której dom znajdował się kilka metrów od miejsca spoczynku środka lokomocji, jakim poruszał się uprzednio wykładowca. To nie miałoby sensu. 

Frank był bystrym chłopcem i domyślił się, że Gerard przebywa gdzieś w okolicznym lesie. Wiele razy w trakcie wykładów wspominał o domniemanych zdarzeniach które miały w nim miejsce. 

Dalej była tylko ślepa uliczka, przy której między dwoma posiadłościami można było dostrzec wąską dróżkę wydeptaną przez odwiedzających las mieszkańców. Licealista przebiegł ten dystans brudząc nogawki swoich jeansów błotem. Rozejrzał się dokoła, dostrzegając jedynie drzewa i… jeszcze więcej drzew. Mimo wszystko ruszył przed siebie, albowiem wiedział, że źródło tajemniczej kosmicznej energii, według Gerarda miało znajdować się nad pobliskim jeziorem. Raz kozie śmierć. 
Gdy Iero dostrzegł trzęsące się z zimna, skulone ciało tuż przy brzegu, nie myślał ani chwili dłużej. W kilka sekund znalazł się przy Gerardzie. Miał zamknięte oczy, ale raczej nie był nieprzytomny. Co on tu w ogóle robił? – Miliony pytań kłębiły się w głowie Franka, sprawiając mu niemal  fizyczny ból. Nie znał odpowiedzi na żadne z nich. Dotknął ramienia wykładowcy, by sprawdzić czy zareaguje. Czarnowłosy wzdrygnął się lekko po czym skulił jeszcze bardziej nie dopuszczając nieznajomego do swojej cielesnej powłoki. 
-Lindsey?
Frank odetchnął z ulgą, słysząc głos Waya. 

-Kim jest Lindsey? – licealista zapytał ze szczerym zaciekawieniem. Po za tym, chciał wiedzieć, czy Gerard jest w pełni świadomy tego, co się wokół niego dzieje. 
Nagle czarnowłosy otworzył oczy i gwałtownie obrócił się w stronę Iero. Ten niespiesznie oddalił się od niego, nadal wlepiając zaciekawione spojrzenie w osobę Waya. 

-Nie jest panu zimno? Może pomóc panu wstać?
-Nie, nie wszystko w porządku.
-Leży pan po środku lasu, pada deszcz i próbuje mi pan wmówić, że wszystko jest okay?! – Frank odparł z wyrzutem przekrzykując grzmot. –Tak w ogóle, to jestem Frank. 
-Gerard.
-Co?! – Frank podszedł krok bliżej i schylił się tuż nad ciałem czarnowłosego. 
-Mówię – mężczyzna westchnął – że mam na imię Gerard. 

Nutkę ekscytacji, jaką wzbudził we Franku fakt, że jest z profesorem na Ty, natychmiast zabiła troska o przemoczonego, przestraszonego czymś najwyraźniej mężczyznę. Tak więc licealista wyciągnął ku niemu dłoń. Uśmiechnął się przy tym tak słodko, że Way od razu zerwał się by przyjąć uścisk. Chwilę później stali naprzeciw siebie, nie wiedząc właściwie, jak powinni się w tym momencie zachować. 

-Co tu robiłeś? – Frank zapytał nagle mierząc Gerarda wzrokiem. Mężczyzna był przemoczony, czerwona koszulka kleiła mu się do skóry wraz z trawą na której chwilę wcześniej leżał. Licealista odruchowo strzepnął resztki zielonej rośliny jaka brudziła ubranie jego towarzysza. 
-Czekałem na kogoś. 
-Lindsey? 
-Nie ważne – Way odpowiedział nerwowo, dając po sobie znać, że jest to drażliwy temat. –A co Ty tu robiłeś? 
-Grzybobranie – Iero uśmiechnął się głupkowato. 
-Dzięki za troskę i w ogóle, ale chyba będę się już zbierać. – Way odparł nagle wycofując się znad brzegu. Frank natychmiast do niego dołączył i zaproponował, że odprowadzi czarnowłosego, bowiem nagle (!) zdał sobie sprawę, że ten jest jego sąsiadem. 

Całą drogę przebyli w milczeniu. Gerard rozmyślając wciąż o Lindsey, nie zauważył we Franku tajemniczego chłopaka który od jakiegoś czasu pojawiał się na jego wykładach. Frank natomiast, cieszył się towarzystwem czarnowłosego, nie myśląc o niczym konkretnym. 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Hesitant Alien - Part 1

Po długim czasie wróciłam na bloga! Nie z rozdziałem, bo na niego poczekacie do jutra, ale z pierwszą częścią krótkiej eksperymentalnej historii! Tytuł (niezbyt oryginalny) może wam coś podpowiedzieć jeśli chodzi o tematykę. 
Zaczęłam to pisać na spontanie, po tym jak nauczyciel angielskiego przez całą lekcję pokazywał nam powierzchnię Marsa na filmiku z yt i kazał szukać kształtów miasta... 
oh well 
przechodzę więc do konkretów. czytojcie, komentujcie, komentujcie, komentujcie (muszę być pewna, że ktoś to czyta. bez komentarzy równie dobrze mojego bloga mogą wyświetlać przypadkowi Afrykańczycy którzy gunwo rozumieją po Polsku, albo przynajmniej tak jest w moim przekonaniu) 

xo freak 

***

Czarnowłosy, młody mężczyzna imieniem Gerard nie zawsze miewał  blokady twórcze. Tego dnia, tuż po śniadaniu, odsunąwszy pusty talerz na brzeg biurka, podjął kolejną próbę przedstawienia swej wizji na papierze. Niewielkim nożykiem naostrzył jeden z twardszych ołówków i skierował jego końcówkę w stronę śnieżnobiałej, technicznej kartki. Westchnął głęboko i przejechał narzędziem po jej powierzchni. Dalej szło już jak z górki. Można by rzec, że mężczyzna nie panował nad swoimi ruchami, to działo się samo, bez jego ingerencji. Kolejne, coraz bardziej gwałtowne, ustawione w nieładzie kreski zaczęły tworzyć postać kobiety, nie, młodej dziewczyny.  Gerard nie mógł się zdecydować. Nagle jego mięśnie spięły się by po chwili znów się rozluźnić. Ołówek wysunął się z dłoni mężczyzny i mozolnymi ruchami przetoczył  przez blat, by w końcu spaść na ziemię. Dźwięk uderzającego o panele drewienka rozszedł się w uszach czarnowłosego niczym strzał z karabinu. Wywarło to na nim takie wrażenie, że po chwili wylądował razem z krzesłem na podłodze. Zbierając się do kupy podniósł narzędzie, którym stworzył najlepszy w swojej karierze rysownika szkic. Kobieta, którą przedstawiał, posiadała piękne, ciemne włosy, przysłaniające z lekka wydatne kości policzkowe. Jej pełne, w umyśle Gerarda przedstawione jako czerwone wargi, wykrzywione zostały w subtelnym uśmiechu, dodającym nieznajomej niesamowitego uroku. Mężczyzna wpatrywał się w nią jeszcze kilka minut, by następnie zapisać w rogu kartki datę, 2 maja 1995, i miejsce powstania. Portland, Maine.

*

Tego samego dnia, kilka minut po tym jak zegar w sypialni Franka wybił południe, niebo przysłoniły ciemne, burzowe chmury. Niski, wychudzony licealista z zaciekawieniem wypatrywał czegoś przez okno. W zdenerwowaniu miętosił skrawek granatowej zasłonki, za którą się ukrywał. Po drugiej stronie ulicy mieszkał Gerard. Dla Franka było on znany jako profesor Way. Prowadził on wykłady na pobliskiej uczelni.

Kiedy Iero pierwszy raz trafił do auli w której urzędował czarnowłosy, był zbyt zaabsorbowany jego żywiołowością, sposobem gestykulacji i tym, jak tłumaczył pojedynczemu studentowi oczywistą prawdę dotyczącą wszechświata, by opuścić pomieszczenie. Warto by wspomnieć, że Gerard Arthur Way uczył w tym miejscu historii sztuki. Licealista, który razem ze swoją klasą i nauczycielem angielskiego zwiedzał uczelnię, by zgubić się i trafić w to właśnie miejsce, przysiadł się do śpiącej w ostatnim rzędzie brunetki i z ciekawością słuchał tego, jak czarnowłosy, na oko dwudziestolatek (choć w rzeczywistości miał trzydzieści jeden lat) z błyskiem w oku opowiadał o istnieniu cywilizacji pozaziemskich. W pewnym momencie jeden ze studentów prychnął śmiechem i napomknął coś o serii Gwiezdnych Wojen i o tym, że wypowiedź Waya bardziej odnosi się do nich, niż do rzeczywistości.

Frank spodziewał się po Gerardzie wybuchu złości, krzyku, albo przynajmniej wyproszenia studenta który zakwestionował jego poglądy. Ten jednak uśmiechnął się, odgarnął czarne przydługie włosy z oczu i odwrócił się do tablicy by zapisać jakieś nieznane Frankowi architektoniczne pojęcie. Do końca wykładu Way ani razu nie wspomniał już o niczym, po za gotyckimi katedrami. Mimo wszystko Iero nadal słuchał go z uwagą, być może poświęcał mu jej więcej, niż jakikolwiek student przebywający w pomieszczeniu.

Gdy wszyscy zbierali się już do wyjścia, Frank razem ze śpiącą w dalszym ciągu brunetką pozostawali na miejscu. Wielkie sarnie oczy Iero wpatrywały się w czarnowłosego z zafascynowaniem i wielkim szacunkiem, jakim zaczął darzyć profesora po pierwszych minutach wykładu. Gerard spakował swoje manatki do czarnej, pojemnej torby, zarzucił ją sobie na ramię i nagle spojrzał wprost na licealistę. Oczy miał zmęczone, jakby nie spał kilka nocy, jednak skrywała się w nich mądrość którą Frank koniecznie chciał poznać. Nie mógł zrobić tego w tej chwili. Teraz musiał uciekać i znaleźć swoją klasę. Dołączyć do wycieczki i udawać, że nic się nie stało. Obiecał sobie, że jeszcze odwiedzi Waya i jak obiecał, tak zrobił. Przed wyjściem i powrotem do szkoły, Frank odnalazł harmonogram zajęć profesora (i wtedy właśnie poznał jego pełne imię, które od razu z dziwnych powodów pokochał) i zapisał sobie godziny wykładów. Przychodził na nie przez kolejny miesiąc, w każdą środę i piątek. Wtapiał się w tłum, siadał przy wyjściu i przez całe 90 minut z uwagą słuchał czarnowłosego. W tym czasie zdążył poznać imię śpiącej brunetki, a brzmiało ono Frances.
Gdy Frank odkrył, że Gerard Arthur Way, jest nie tylko wykładowcą, miłośnikiem britpopu i ufo, ale również jego sąsiadem, był najszczęśliwszym chłopcem w calutkim wszechświecie. Wcześniej Iero był pewien, że dom znajdujący się naprzeciwko jego, jest zamieszkiwany przez starsze małżeństwo. Teraz jednak wie, że kilka miesięcy wcześniej wprowadził się do nich syn.

Pewnego dnia, Frank podsłuchał jak jego matka plotkuje przez telefon z panią Connorey. Śmiała się z ukochanego wykładowcy Franka, gdyż ten od jakiegoś czasu nie może stanąć na nogi i nadal pomieszkuje u swoich rodziców. Pani Iero opisywała Gerarda jako jednego z tych obdartusów miłujących okropne, głośne kapele z Seattle. Za każdym razem kiedy wychodziła do pracy, zauważała Waya stojącego przed  domem w ciemnych okularach i z papierosem w dłoni. Rzeczywiście, kiedy miał dzień wolny, albo zaczynał pracę po trzynastej, lubił luźniej się ubrać. O uczesanie też nie dbał, każdy jeden kosmyk włosów sterczał w inną stronę, tworząc tak zwany artystyczny nieład.

Frank który w czasie tej rozmowy siedział przy schodach, miał ochotę wrzasnąć na swoją matkę za słowa którymi opisywała Gerarda. Wiedział jednak, że to sprowadzi same problemy. Pani Iero miała znajomości, nie umiała trzymać gęby na kłódkę a i czasami dopowiadała coś od siebie. W ten sposób część miasteczka znała najróżniejsze historie i legendy, dotyczące mieszkańców którzy wyróżniali się z tłumu. Dziwne, że kobieta nie doniosła jeszcze na swojego syna, który swoją drogą był stuprocentowym homoseksualistą. Być może zachowała jeszcze resztki matczynej miłości, jaką kiedyś darzyła swojego syna. Ale Frank nie mógł ryzykować. Po tak nieprzemyślanym wybuchu emocji, matka od razu zaczęłaby się domyślać jaką płeć jej synek preferuje. W tym przypadku, chodziło raczej o informacje którymi profesor Way dzielił się ze studentami, nie o jego piękne oczy. Ale mniejsza o to.

Tego dnia Frank czekał przy oknie o wiele dłużej niż zwykle. Gdy zauważył jak Gerard wstaje od swojego biurka, stojącego naprzeciw okna, myślał, że zaraz wyjdzie na papierosa, albo po prostu wyjdzie. Pojedzie gdzieś, albo przejdzie się na spacer. Od kiedy studenci zaczęli zaczepiać Iero, ten nie mógł już zjawiać się na wykładach. Wzbudzał zbyt wiele podejrzeń. Licealista nie mógł przestać myśleć o czarnowłosym a podglądanie go w naturalnym środowisku stało się jego codziennym rytuałem. Czasami myślał o tym, by przebrać się jakoś cudacznie i znów zawitać na uczelni, by posłuchać głosu profesora. Szybko jednak wybijał to sobie z głowy i wracał do własnego życia, by kolejnego dnia znowu zasiąść przy oknie, przykryć się zasłonką i z głupkowatym uśmiechem wpatrywać się w mężczyznę.

Nagle niespodziewanie czarnowłosy wybiegł ze swojego domu, ubrany w czerwony t-shirt i poprzecierane jeansy, wsiadł na rower swojego ojca i odjechał kierując się w stronę lasu. Kiedy Frank zorientował się, że w zdziwieniu rozdziawia usta, do jego pokoju weszła matka.
-Uczysz się?
-Kontempluję – odpowiedział z powagą w głosie Frank, zostawiając granatową zasłonkę w spokoju.
-A nie da się tego jakoś połączyć? Dostałam wykaz ocen, opuściłeś się synku. – kobieta zacmokała i wyciągnęła wskazujący palec – właściwie to mało powiedziane. Jeśli dalej tak pójdzie, nie dostaniesz promocji do kolejnej klasy! – pani Iero usiadła na krześle przy biurku i zaczęła przeglądać podręczniki syna. –Chemia? Może powtórzysz sobie tematy? Jutro masz dwie godziny…

-Mamo – Frank westchnął ciężko, wstał i wyrwał rodzicielce książkę. –Odpierdol się. – spiorunował ją morderczym wzorkiem, rzucił podręcznik na kupkę i wyszedł trzaskając drzwiami. Usłyszał za sobą wiązankę najróżniejszych przekleństw i wyzwisk ale nie przejął się tym zanadto. Po chwili był już w drodze do lasu. 

czwartek, 23 października 2014

17. Saturday - Part 1

No hej. Planowałam napisać wam dłuugaśny rozdział pełen dram ale coś mi przeszkodziło. Szkoła. Tak - morderca ambicji i gejowskich pornosów. 
Dodaję więc to co udało mi się przez ten cały czas napisać. Spokojnie, mam pomysły na kolejne rozdziały i postaram się znaleźć więcej czasu na pisanie, bo trochę mi tego brakuje. 

xx głupi freak 






***

Zabrałem swoje rzeczy i z Gerardem przy boku udałem się do wyjścia. W tym wypadku  jasnym było, że dłużej u niego nie zostanę. Mikey siedział w swoim pokoju, wyraźnie wkurzony. Sam Gerard nie był w najlepszym humorze. Musiałem dać im odpocząć, udać się z powrotem do swojego świata, do problemów jakie czekają mnie po powrocie do domu. Musiałem pokazać się ojcu na oczy i przekonać , jak trafne były moje domysły dotyczące jego reakcji. W głębi serca miałem nadzieję, że wybaczy mi ucieczkę z rodzinnego obiadu, idiotyczne zachowanie i brak odzewu przez dłuższy czas. Znałem go jednak na tyle, żeby wiedzieć co tak naprawdę zrobi. W drodze do domu muszę ustalić w miarę wiarygodną wersję zdarzeń, uspokoić nerwy i przygotować się psychicznie na przesłuchanie które mnie czeka. Matka pewnie tylko mnie skarci, ale on, on będzie drążyć temat aż nie wyciśnie ze mnie wszystkiego by na deser wlepić mi najgorszą z możliwych kar. Mimo tego, że zdawałem sobie sprawę z konsekwencji własnej głupoty, w tym momencie nie czułem strachu. Być może spowodowane było  to faktem, że czas w którym ojciec gotował się ze złości ja spędziłem u cudownego człowieka, przeżywając coś, czego nigdy nie zapomnę. Dlatego nie czułem się winny. Ja niczego nie żałowałem.

Rzuciłem torbę pod nogi chłopaka obserwując, jak ten delikatnie przymyka drzwi wejściowe do swojego domu. Mimo zdenerwowania zaistniałą sytuacją, zdawał się być całkiem spokojny. Ruchy jakie wykonywał były wręcz anemiczne. Odkąd wyszliśmy z pokoju Mikey’ego, zamienił ze mną jedynie kilka słów. Były to słowa pozbawione emocji. Zszedłem po ubrania do piwnicy, jak kazał a gdy zapytałem czy mogę użyć jego szczoteczki do zębów, jedynie pokiwał twierdząco głową. Rozmyślał nad czymś i był tym tak zaabsorbowany, że nie zdobył się  nawet na lekki uśmiech, czy słowa otuchy. Ja sam byłem zszokowany zachowaniem młodszego Waya, jak i swoją odwagą przy obronie starszego. On jednak zapomniał, że dla mnie jest to nowość, nie rutyna. Nie winię go za to. Staram się zrozumieć Gerarda, rozpracować sposób w jaki myśli by przez to lepiej go poznać. Dziś dowiedziałem się, że nie tylko na początku znajomości jest on skryty. Zdarzają mu się chwilę, gdy całkiem odpływa, pogrąża się w swoich myślach zapominając o wszystkim co dzieje się w jego otoczeniu. Patrząc na jego uroczy wyraz twarzy gdy tak sobie rozmyśla, nie potrafię go winić o jakieś tam dziwactwo. Sposób, w jaki przygryza wargę dekoncentruje mnie na tyle, bym zapomniał na chwilę o bożym świecie. W takich momentach właściwie oboje odpływamy. Ja jednak w tym czasie nie myślę, a wytrzeszczam gały i zatrzymuję ślinotok.

-Przepraszam cię za to – Gerard odezwał się nagle przywracając mnie tym samym do życia.
-Za co? – zapytałem przekrzywiając głowę w zabawny sposób. Nie miałem pojęcia o co mu chodzi.
-Za mojego brata, za to że musisz już iść…
-Ah… - przypomniałem sobie – naprawdę, nie ma za co przepraszać. To wina tego czubka– odgarnąłem włosy z oczu i wywróciłem nimi lekceważąco okazując tym samym niechęć do osoby o której wspomniałem.
-Zapędziliśmy się na tej kanapie – chłopak przygryzł lekko wargę.
 -Chyba nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy kiedy widział… to co robiliśmy – zdobyłem się na lekki uśmiech, któremu od zawtórował z podwójną siłą.
-Nie przejmuj się nim – Gerard złapał moje dłonie wcześniej luźno zwisające przy pasie i ułożył jedną na drugą by objąć je swoimi. Pogłaskał mnie delikatnie cały czas wpatrując się obiekt tak delikatnie przez siebie obejmowany

-Nie przejmuję – szepnąłem wyłapując z tej chwili dość romantyczny nastrój. –Chuj mnie on obchodzi, to ty się dla mnie liczysz – zepsułem moment przekleństwem, za co w myślach się skarciłem.
-To dla mnie ważne słowa, Frankie – Gerard podniósł wzrok który mimowolnie wlepiałem w ten sam punkt, na którym zatrzymało się jego spojrzenie. Nasze dłonie. Po chwili delikatnie wyplątałem je z jego uścisku i rzuciłem się w ramiona chłopaka. Schowałem twarz w materiale jego koszulki i zacisnąłem powieki. Wydaje mi się, że Gee był zadowolony tym, jak to wszystko się potoczyło. Mogłem się na niego wypiąć po zachowaniu jego brata. Mogłem stwierdzić, że mnie to przerasta. Zdawało mi się, że Gerard poczuł ulgę. W tym momencie wiedział, że ma moje wsparcie, moją bliskość i całkowite oddanie. Odsunąłem się lekko stawiając krok w tył na deskach niewielkiej werandy.

-Zadzwonię w sobotę, dobrze? – zapytałem z nadzieją, obliczając na poczekaniu, że wtedy miną dwa dni od pogrzebu i z Wayem powinno już być lepiej. Gdy ochłonie, będę mógł przekazać mu swoje wsparcie nie narzucając się.
-Chyba, że ja zadzwonię pierwszy. Musisz o mnie wiedzieć, że jestem strasznie niecierpliwy – czarnowłosy przyciągnął mnie za biodra do pocałunku, odrywając się jednak po chwili – U ciebie? – zapytał.
-Co u mnie?
-Czy chcesz mnie do siebie zaprosić? – mruknął zawstydzony.
-Rodzice… - zasyczałem przypominając sobie o ich obecności w tym miejscu. Gdyby nie to, pomysł byłby kuszący.
-Jeszcze nie wiesz, co z nimi. Może nie będą źli? A ‘kolegę’ chyba wolno ci zaprosić? – czarnowłosy uśmiechnął się zadziornie. Znajdował się zaledwie kilka centymetrów ode mnie, a jego głos, przyciszony, lekko zachrypnięty przyprawiał mnie w tym momencie o dreszcze.
-Wolno mi… - stwierdziłem bez przekonania.
-No to świetnie!
-Więc… sobota? – zapytałem niepewnie bawiąc się w tym czasie kosmykiem włosów Gerarda.
-Będzie idealnie. – chłopak cmoknął mnie jeszcze w policzek po czym podniósł torbę i włożył mi ją w dłoń. –Trzymaj się.

Gee ostatni raz posłał mi spojrzenie swych zielonych oczu po czym zniknął za drzwiami domu. Rozprawił się ze mną szybko, muszę przyznać. Liczyłem na coś więcej, ale najwyraźniej się przeliczyłem. Głupi Iero. Ale się zobaczymy. Już w sobotę. W moim domu. Jeśli nadal będę jakiś miał.